Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2014

Szamańsko

Czarna magia, uważaj na to. To groźne dla twojego życia. Ci ludzie biegają po wiosce, miotają się w szale, krzyczą, tarzają się po ziemi. Szaleństwo. I to ludzie z dobrych domów przecież. Jak to może być? Kiedyś, za gówniarza, zrywaliśmy owoce w cudzych sadach. Wszystkich oprócz magików. 'Uważaj, to czarny magik, jego jabłek nie zrywaj', mówili starsi.

Jak szukaliśmy opium

Szukaliśmy wina z palmy, ponoć lokalnego przysmaku zwanego toddy. W kilku miejscach na pytanie czy jest wino ludzie reagowali dość nietypowo. Twarze tężały, zdawkowe, suche odpowiedzi typu ‘nie’, albo ‘nie tutaj’. Za trzecim razem rozmawialiśmy z jakimś angielskomówiącym autochtonem. I wyjaśnił nam, że słowo, które wypowiadamy oznacza tutaj opium. A w Birmie lepiej się tym nie bawić. Jakże blisko od toddy do opium. Mowo birmańska, powiedz! P.S. wina nie mieli. Ponoć w innej wiosce.

Jak zamieniliśmy tygrysy na kukurydzę

- Macie tu jakieś niebezpieczne zwierzęta ? - Nie . - Tygrysy ? - Coś ty, tutaj wszędzie kukurydza i herbata. Tygrysy poszły tam – machnął ręką w kierunku północnym.

Trasa na północny wschód

Do Hsipaw ruszyliśmy o wczesnym poranku. Tym razem zadziałała idea asia-time, czyli kierowca nie spieszył się, lud się nie spieszył, nikt nie wykazywał zniecierpliwienia tym, że czas odjazdu minął, a autobus wciąż był zamknięty... Potem ładowanie, sprawdzanie biletów i inne czynności stałe. No i jazda. To pierwsza przejażdżka za dnia. Wszystkie inne robiliśmy dotychczas w nocy. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak wygląda prowincja. Hsipaw leży stosunkowo wysoko w górach, więc trochę pokręciliśmy na zakrętach (ups... pisanie przerwał mi tak zwany power-cut, czyli koniec prądu... bywa w tej części świata). Wracając do podróży. Do Hsipaw dojechaliśmy wczesnym popołudniem i dość szybko daliśmy się zwerbować do polecanego tu i ówdzie hotelu. Zabrali nas tuk-tukiem, błyskawicznie potargowali... Takie tam.

Inle Lake

Nad jeziorem Inle życie płynie wolno. Jezioro otoczone jest mokradłami, połaciami szuwarów, że trudno właściwie wyznaczyć jego jednoznaczną granicę. Taka granica rozmyta. Możemy się umówić, że jezioro zaczyna się tam, gdzie musisz zamienić kalosze na łódkę. Między szuwarami wyznaczone są wąskie trasy przelotowe, coś w rodzaju niebrukowanych ulic, na których mieszczą się co najwyżej dwie łódki. Wioski to małe wysepki domów postawionych wysoko na palach – kilka metrów nad powierzchnią wody. Każdy dom ma własną mikro-przystań pod podłogą i schodki na górę. Wszystkie łódki wyglądają tak samo – wrzecionowate, długie, z ogłuszającym silnikiem. Jak ktoś słusznie zauważył – to jezioro przed erą silników musiało być oazą spokoju. Totalna cisza. Teraz w okolicach głównych kanałów hałas potrafi zagłuszyć myśli. Łódkę ponoć robi się miesiąc z drewna przynoszonego z gór. A kupić ją można za 2000 dolarów. Wydaje się bardzo drogo jak na lokalne ceny. Na powierzchni jeziora pływają ogrody. Nie wiem j

Ekoturystyka?

Jechaliśmy rowerami w góry, do gorących źródeł. A obok drogi dzieciaki czekające na kasę wyrzucaną z turystycznych samochodów. Rzucały się na ziemię i wyszarpywały tańczące na wietrze banknoty. Odpadki z pańskich stołów; jedna stówka rzucona w pył - radość w oczach dziecka bezcenna. Właśnie dlatego nie biorę długopisów i cukierków na takie wyjazdy. To społecznie nieekologiczne.

Inle Lake

Dotarliśmy do Inle lake. Na razie nie mamy zdania na temat tego miejsca, gdyż ponieważ dlatego że ledwo co postawiliśmy stopę na tej ziemi po kilkunastu godzinach podróży autobusem z lokalnym ludem. Wychodzi na to, że od soboty jesteśmy w nieprzerwanym ruchu. Cztery doby. To robi atmosferę. Tygiel. Jet-lag, niewyspanie, zmęczenie podróżą i głód (bowiem oszczędzamy się na początku, żeby nie złapać obskurnego zatrucia na starcie). Miasteczko wydaje się ciekawe. Jutro będzie tutaj (a ściślej - w miejscowości nieopodal) festiwal ognia, na który niewątpliwie się wybierzemy. Może jakieś foto z tego powstanie. Tymczasem, wracając do pierwszych wrażeń z kraju, zajmijmy się ludem. Zaskakuje tutaj spokój. Jest dość cicho na ulicach, autochtoni wydają się być wyluzowani i nie warczą na siebie. Ja doceniam to, że są wobec nas uczciwi i nie próbują nas zrobić w konia na każdym kroku. W autobusie publicznym zapłaciliśmy cenę lokalną bez dopominania się. To zawsze dobry znak. Nie ma też natarcz

Socjalizm

- No to, skąd, bracie jesteście? - Z Polski? - Ha - wyraźnie się ucieszył i ścisnął mnie za rękę - to u Was też panuje Socjalizm. Tak jak u nas.

Birma - pierwsze wrażenia

Po 32 godzinach podróży (nie licząc zabaw pociągiem w PL) dotarliśmy do Yangonu. Jest parno, ciepło i przyjemnie. Na ulicach panuje azjatycki rozgardiasz, choć mam niejasne wrażenie, że chaos drogowy czasy świetności ma tutaj już za sobą. O dziwo po ulicach poruszają się całkiem słuszne bryczki, głównie japońskiego pochodzenia, a kierowcy respektują w miarę dobrze przepisy ruchu ulicznego. Jeździ się po prawej stronie, ale nad wyraz dużo wehikułów kierownicę ma przygotowaną do lewostronnego systemu. To efekty gier i zabaw dziecięcych z przepisami drogowymi, które - jak ktoś mi szepnął - całkiem niedawno się zmieniły. Na prawowicie prawe. Moda na ulicach jest swobodna, choć stonowana. Kobiety głównie bujają w długich spódnicach. Mężczyźni też. A ściślej - mężczyźni chodzą okutani długą chustą od bioder po ziemię. Dość praktyczne jak na ten klimat. Można się tutaj spocić od samego myślenia, więc przewiewne ciuchy są całkiem, całkiem fajnym pomysłem. Jesteśmy po pierwszej wieczerzy

Rzecz o gestualiach

Gestualne różnice pomiędzy Europą i Azją zasadzają się na cytacie z jedngo tarnatinowskich flmów 'you know, it's all about small differences'. A zatem. A więc. A zaliż: - przywołuje się tutaj ludzi zagarniając palce pod siebie a nie do góry - jak ktoś bierze pieniądze, obraca obie dłonie do góry jakby przyjmował dar - ... lub dotyka drugą ręką łokcia jakby podpierał biorącą rękę - na ludzi się cmoka (jeśli chcesz ich zawołać) - a do posiłku używa się widelca i łyżki, przy czym widelec pełni rolę noża, a łyżka widelca

Kawa...

w Amsterdamie