Dotarliśmy do Inle lake. Na razie nie mamy zdania na temat tego miejsca, gdyż ponieważ dlatego że ledwo co postawiliśmy stopę na tej ziemi po kilkunastu godzinach podróży autobusem z lokalnym ludem. Wychodzi na to, że od soboty jesteśmy w nieprzerwanym ruchu. Cztery doby. To robi atmosferę. Tygiel. Jet-lag, niewyspanie, zmęczenie podróżą i głód (bowiem oszczędzamy się na początku, żeby nie złapać obskurnego zatrucia na starcie). Miasteczko wydaje się ciekawe. Jutro będzie tutaj (a ściślej - w miejscowości nieopodal) festiwal ognia, na który niewątpliwie się wybierzemy. Może jakieś foto z tego powstanie. Tymczasem, wracając do pierwszych wrażeń z kraju, zajmijmy się ludem. Zaskakuje tutaj spokój. Jest dość cicho na ulicach, autochtoni wydają się być wyluzowani i nie warczą na siebie. Ja doceniam to, że są wobec nas uczciwi i nie próbują nas zrobić w konia na każdym kroku. W autobusie publicznym zapłaciliśmy cenę lokalną bez dopominania się. To zawsze dobry znak. Nie ma też natarcz