Miało być przyjemnie. Bezpiecznie. Dobre, świeżopowietrzne zakończenie imprezy, bez fajerwerków. I tutaj psikus. Wyszedł ciężki trek, który nie zostawiał za sobą jeńców. Najpierw słońce, ostra orka do góry, półtora kilometra w pionie na płaskowyż, który godzinami się ciągnie w stronę najwyższego szczytu. Ola na pusto, ja - jak ślimak - z domem na plecach. Godzina za godziną, powoli chmury, prawie deszcz i w potem zmrok. Pytam przewodnika ile jeszcze do wioski, w której kampujemy. Już ponoć niedaleko. I półtorej godziny później okazało się, że w tej chmurze i mroku się nieco pogubili. Ale szukali, dzięki czemu znaleźli. My, zmęczeni jak psy, jednak spokojni, bo wyekwipowani. Nawet na noc w minus dziesięciu stopniach, nawet pod chmurką. Dobrze, że nikt się nie poślizgnął, na mokrej skale, w mocnym zmęczeniu. Bo miejscami było gdzie lecieć. W wiosce odgoniliśmy się od psów, Ola - choć wege - z kijem w dłoni, ja bez skrupułów z kamieniami; znaleźliśmy dwa metry kwadratowe równego, rozw