Posty

Wyświetlanie postów z 2012

Podróż w jednym słowie

Inspiracja

Miasto Królów

Dotarłem bezpiecznie do Miasta Królów, zamknąłem w ten sposób pętlę i dojechałem do punktu wyjścia, który opuściłem mniej więcej pół roku temu. Siedzę teraz na krakowskim rynku i kończę obrzędy powitalne opisane w poprzednim wpisie. Jest bosko. I nawet nie drażni mnie, że na menu musiałem czekać pół godziny, a pod kiblem stoi ponury typ z miską i czyha na drobne klientów restauracji ;-). A więc, Bracia i Siostry, wykonało się. Wyprawę dookoła świata uznajemy za zamkniętą. Dziękuję tym, którym chciało się czytać tego bloga. Szczególnie dziękuję tym, którym chciało się pisać do mnie maile, jakże przyjemne i egzotycznie brzmiące po drugiej stronie świata. Warto też na zakończenie posypać głowę popiołem ;-). Wszystkich wytrwałych, którzy przedarli się przez ten gąszcz przepraszam za szyku przestawnego nadużywanie, za zapędy grafomańskie sygnalizowane przez tych, na których można liczyć, za odmienianie na wszelkie możliwe sposoby autochtonów, lokalnych ludków, tubylców, lokalsów,

Perfekcyjny plan

W ramach perfekcyjnego planu rzucenia kotwicy w Mieście Królów zamierzam jutro uderzyć na rynek i dokładnie w samo południe wypalić cygaro i wypić kufel zimnego piwa. Cygaro odpalę jak trębacz zacznie odtwarzać mit...

Pieśń na wyjście

Bracia i Siostry, Impreza ma się ku końcowi. Dzisiaj pakuję się do samolotu z Eidhoven do Katowic i w okolicach dziewiątej wieczorem moje buty powinny stanąć na polskiej ziemii, by dwie godziny później dotrzeć do słodkiego Miasta Królów. Zgodnie z nową świecką tradycją wprowadzoną kilka lat temu należy nam się odrobinę statystyk. Była to impreza, w której dużą rolę odegrał przypadek, a przeróżne koincydencje napisały jej scenariusz. Teraz jestem diabelnie zmęczony, bo jechałem przez pół roku na wysokich obrotach i nie miałem za dużo czasu na odpoczynek, ale dzięki temu podróż była wspaniała. Ileż to razy krzyczałem: ale jest zajebiście, chwilo trwaj! Miałem mało czasu, więc czasami spałem po cztery godziny dziennie, żeby dłużej nacieszyć się miejscem. Fundamentami idei przyświecającej imprezie były zmiana i prędkość przemieszczania się, które umożliwiły błyskawiczny przegląd kultur, światopoglądów, różnych warunków geograficznych. W związku z tym podróż miała charakte

Nostalgie

Powroty to dobry moment, żeby rzec co nieco o nostalgii, bo w finałowej fazie podróży można się spodziewać jej punktów kulminacyjnych. Czy tęsknię za światem, który zostawiłem za sobą? Owszem, tęsknię. Za pewnymi rzeczami. Są też takie, do których absolutnie mi nie spieszno. Jestem włóczykijem, długo nie zagrzeję miejsca, ale otaczająca mnie przestrzeń ma niejednolitą strukturę, istnieją punkty, które lubię bardziej... Tęsknię za  przyjaciółmi, przedmiotami, które czynią życie wygodnym, miejscami, drobnymi, wypracowanymi przez lata nawykami. Tęsknię za swoim łóżkiem, czystą, pachnącą pościelą i wanną pełną gorącej wody. Bieżącą, ciepłą wodą. I czystymi ciuchami, wypranymi w normalnej pralce, wysuszonymi jak pan bóg (albo bogowie) przykazał. Tęsknię również za oswojoną i bezpieczną przestrzenią, którą doskonale znam. Tęsknię za drobnymi przyzwyczajeniami, o których powoli zaczynam zapominać. Lubiłem przecież spacery po mieście z łokiem na uszach, koncerty w krakowskich piwnicach,

Powroty

Nadchodzi czas na powolne zwijanie żagli - dzisiaj pięć minut przed północą wsiadam do samolotu, który poniesie mnie w stronę Europy, gdzie napisze się ostatni rozdział niniejszej podróży. Znowu - zupełnym i absolutnym przypadkiem - podczas powrotu do domu zahaczam o Amsterdam, gdzie zamierzam odbyć kwarantannę, i przygotować się psychofizycznie do, oby miękkiego, lądowania w codzienności, którą sześć miesięcy temu zawiesiłem na kołku. Do Miasta Królów, miłego memu miejscu po kamiennym sercu, zamierzam zawitać 18 lipca roku pańskiego ostatniego. Eh, gardło ściśnięte, plecak spakowany. Idę zaraz pokonwersować z pumeksowymi rybkami, zjeść ostatnią wieczerzę, pobujać po nocnym markecie. Potem wsiadam w lokalny transport i pozwolę się zawieźć na lotnisko, ostatni skrawek azjatyckiej ziemi, który będzie mi dane czuć pod stopami podczas niniejszej imprezy...

Rybki

Włożyłem nogi do wody. I nagle ryby, mnóstwo ryb, stopy zniknęły w gęstwinie. Mój zmysł dotyku oszalał, łaskotanie przekroczyło granice wytrzymałości. Podskoczyłem i wyciągnąłem nogi. Spróbowałem drugi raz, eksplozja iskierek, dziesiątek łaskoczących punktów, spróbowałem wytrzymać dłużej, ale nie udało się. Spojrzałem na gościa naprzeciwko, który siedział z kamienną twarzą i przyglądał się mojej ławeczkowej ekwilibrystyce. - Przyzwyczaisz się, poczekaj chwilę. No i miał rację. Po jakimś czasie udało mi się usiąść spokojnie. Rybne spa, taka wielopunktowa, organiczna forma pumeksu. Wkładasz nogi do wody, a ryby sprzątają co tam jest do posprzątania. Wrócę do nich, zmierzę się jeszcze z rybkami, co stopy gryzą. Moja przygoda w Kuala Lumpur dobiega końca. Odwiedziłem wszystkie miejsca, które uznałem za godne uwagi. Oglądałem muzea, architekturę, bujałem się po nocnych bazarach. Nie wyjechałem tylko na most łączący dwie wieże, bo cenę uznałem za bezczelną i absolutnie nieadekwatną

Kuala Lumpur

Trzynastego w piątek, bo tańsze bilety, bez większych przygód dobiłem do Kuala Lumpur. Jako że jestem nieco zmęczony podróżowaniem, doceniłem pełną cywilizację tego miasta, cieszyłem się jak dziecko z łatwego dojazdu z lotniska do centrum. Jeden ekspresowy pociąg, zero naganiaczy, zero lotniskowej mordęgi, przekleństwa włóczykijów*. Kuala jest... ładne. I wygodne. Czysto, dobrze zorganizowana i tania komunikacja. Wygląda na to, że jest tutaj spokojnie, mój hostel nie jest małą twierdzą, a to zawsze dobrze świadczy o lokacji**. I wiecie co? Kurs ich lokalnej waluty jest taki sam jak kurs złotówki, więc po sześciu miesiącach bawienia się w kalkulator walutowo-czasowy, mam chwilę wytchnienia. Ichni jeden to nasz jeden. Oczywiście jak na włóczykija przystało, śpię w miejscu nadzwyczaj niskobudżetowym, czyli w niepokornej dzielnicy - tym razem padło na Chinatown. Tak jak w każdym innym mieście, hostele dla włóczykijów lokują się w miejscach tanich, rustykalnych i przyciągających różny

Lotniskowi złodzieje

Podczas przygotowań do następnego etapu podróży zorientowałem się, że okradli mnie pracownicy lotniska lub linii lotniczych - opędzlowali mi plecak nadany jako bagaż główny gdzieś na trasie z Bali do Jakarty. Jakaś nędzna, złodziejska kreatura, żałosne indywiduum niesłusznie noszące miano człowieka, hiena cmentarna, niegodny szczurzej plwociny oślizgły wieprz, wyciągnął mi z kieszeni turystyczną drobnicę. To był śmietnik, w którym trzymałem pierdoły nagromadzone podczas sześciu miesięcy podróżowania - jakieś papiery, drobne monety, które pozostały z poprzednich krajów, pamiątki, rzeczy dla osób postronnych mało wartościowe. Jedyna finansowo znacząca rzecz, która zniknęła to mój scyzoryk, czyli podręczne narzędzie podczas kampingów. Szkoda. Strata niewielka, ale niesmak pozostał.

W stronę Malezji

Mój czas w Indonezji dobiega końca. Wyprawa dookoła świata rządzi się swoimi prawami. Bawiłem się dobrze, ale czas na zmiany - wszak świat czeka. Jak się już rzekło - nie odkryłem w pełni tego kraju (jak i wielu poprzednich), za mało miałem czasu. Z powodu dużych odległości i niezbyt sprawnie działającego transportu publicznego nie udało mi się - jak to zazwyczaj starałem się robić - skrócić dystansu i pojeździć z ludem tej ziemi. Po kraju latałem, albo korzystałem z super-wygodnego-i-przy-okazji-drogiego transportu dla turystów, czyli dobrze zorganizowanego izolatora, który skutecznie odgradza od prawdziwego życia (takie są reguły tej gry, żeby się dowiedzieć, trzeba się ściorać). Innymi słowy zaglądnąłem do kraju przez dość małe okienko, zobaczyłem natomiast wystarczająco dużo, żeby chcieć tutaj wrócić i dalej eksplorować. Z mojej perspektywy Indonezja to taki nowocześniejszy Timor. Bardziej rozdeptany przez nasze drogie buty. W niektórych obszarach wręcz przez nas zniszczony

Muezin

Java to wyspa muzułmańska. Właśnie wybija godzina 18, muezin śpiewa. Jak ja lubię ten dźwiękowy koloryt lokalny. W tym roku Ramadan rozpoczyna się 20 lipca. Czyli już niebawem, niebawem. Sklepy za dnia opustoszeją, nocami zaludnią się dzielnice serwujące jedzenie. Gwałtownie wzrośnie popularność knajp przydrożnych*. W niektórych krajach fiesta będzie trwała do białego rana, w innych restauratorzy wyjadą na zasłużone wakacje... Ramadan, dziwny miesiąc. * Podróżni zwolnieni są z postu. Niektórzy korzystają z tego przywileju - jeżdżą w porze obiadowej na wycieczkę za miasto.

Jakarta

Jakarta, miasto zatłoczone, zakorkowane, przeludnione, hałaśliwe. Centrum wyspy Java, stolica państwa. I jak to ze stolicami bywa - przyciąga skrajności, wszelkie patologie i ich przeciwieństwa. Mieszkam w dekadenckiej dzielnicy niedaleko najstarszej części miasta. Ponoć powoli rozwija się tutaj życie artystyczne, upodobała sobie ten rejon lokalna bohema, czy jak się ich tam zwie w ich owiniętym białym szalikiem żargonie. Przy okazji dzielnica stanowi ciemną stronę miasta - ostrzegano mnie przed lokalnymi gangami, które i na turystów dybią (chodzi chyba o prowokacje związane z narkotykami, a jak wcześniej wspominałem, w tym kraju za zabawę z narkotykami grozi kara śmierci (co raczej nie wpływa na liczbę użytkowników, ale o tym później), więc i dla potencjalnych wymuszeń to całkiem nośny temat). W związku z tym postanowiłem stchórzyć i na lotnisko, na które wybieram się jutro o poranku, pojadę taksówką. Muszę wyjść z hotelu w okolicach świtu, a wyjątkowo nie mam ochoty sprawdzać na

Dom-do-góry-nogami

Indonezyjczycy są dość patriotyczni - ich flaga powiewa tu i ówdzie, ludzie noszą naszywki na ramionach, widać ją w sklepach. Owa flaga jest czerwono-biała, znajome kolory zwracają moją uwagę, przyciągają wzrok, przywołują wyraziste wspomnienia domu. Indonezja. Niby tak samo, jak w domu, ale do góry nogami. Pod wieloma względami...

Żółwik

Widziałem dzisiaj żółwia morskiego. Poszedłem popływać o wschodzie słońca i spotkaliśmy się kilka metrów pod wodą, nieopodal brzegu. Duży, żółto-czarny, przez jakiś czas płynęliśmy obok siebie, płetwa w ramię, ramię w płetwę. Ciekawe zwierzę. Różne rzeczy o poranku widziałem. I ośmiornicę, i złoto-czarne rybki tuż pod powierzchnią wody zmultiplikowane przez lustro wody widziane od dołu, i niebieskie małe coś w kształcie falbanki, ruszało się jak do tego podpływałem i stukałem obok moim kijkiem mocy*... Ale tutaj jest fajnie. Tylko jakiś autochton stoi trzy centymetry za moimi plecami i filuje mi na ekran. Mam podstawy przypuszczać, że nie zna polskiego, więc nie odwróci głowy jak to napiszę. No i nie odwrócił. * kijek mocy to po prostu gałązka, którą dzierżyłem w dłoni i używałem jako narzędzia podczas nurkowania; nie znam tutaj głębin, więc niczego nie dotykałem gołymi rękami;  a nuż by mnie użarło...

Gili

Idziemy po plaży, grupka jednorazowych, podróżniczych znajomych. Noc, skąpe światło półksiężyca, wyłączone czołówki. Nagle pod nogami jakiś gruby, długi i pręgowaty kształt z wody wypełza. Mikrosekundy konsternacji, czas zamrożony atawistycznym strachem. I nagła, pełna dynamiki kontrreakcja. - Get back! Get back! Odskakujemy jak oparzeni, odpalam światło. He, he. To tylko jakiś sprzęt rybacki. Głupi ci Europejczycy, nie potrafią odróżnić liny od węża boa. (…) Wbiłem w wąwóz, poruszałem się kilka centymetrów od jego najeżonych kolcami ścian. Dookoła twardy, kolorowy las i dziwnie ukształtowane zwierzęta. Przeciągałem chwilę do granic wytrzymałości, aż we łbie zaczęło trzeszczeć. Aż do momentu, gdy głębiny wygnały mnie do góry. Uderzyłem na wydechu w stronę powierzchni, z asekuracyjnie podniesioną do góry ręką, rozglądając się za przepływającymi od czasu do czasu łódkami. Po Górze udałem się na wspomniane już uprzednio Gili, żeby skonfrontować  zasłyszane legendy z moją s

Wulkan

I wszelkie obietnice spokojnej, kontemplacyjnej   podróży po Indonezji okazały się czczą gadaniną, słowem rzuconym na wiatr wiejący nad pewnym wulkanem. Ledwie minęły dwa dni od obietnic, a już bujałem się po jego stokach na wyspie Lombok. Wszak po lekturze przewodnika poczułem zew krwi i złakomiłem się na 3700 metrów ponad poziomem morza, ciepłe źródła i malownicze jezioro we wnętrzu krateru. A było to tak… Bali w wersji super-turystycznej znużyło mnie okrutnie. Jazgot, lejący się strumieniami alkohol, sex, drugs and bulshit-disco przeładowały moje zmysły w przeciągu nanosekund. Spędziłem tam dwa dni z małym hakiem, czyli o jakieś dwa dni za długo. Z drugiej strony potrzebowałem odpoczynku po Timorze…, po prostu zbrakło mocy, żeby tuż po przyjeździe zrywać się o poranku i bujać w nową trasę. Jak już się wyspałem, odżywiłem, czyli pozbierałem do kupy, postanowiłem   ruszyć na maleńkie wysepki Gili – ludzie powiadali, że to raj; piękne plaże, zero samochodów, zero motoró

Babel

De vez en cuando łapię się na tym, że I think in lengua extranjera.

Bali

Obraz
W telegraficznym skrócie. Bali to taka duża imprezownia, egzotyczna wersja nocnego życia w Krakowie za czasu najazdu pijanych Anglików. Tanie piwo, dziwki, głośna muzyka, plaża i deski surfingowe. Ludzie robią tutaj co chcą. Jedynie za narkotyki grozi kara śmierci, chociaż na szyldach widzę zatrzęsienie reklam z tekstem 'magic mashroom'. Ciekawe co to jest - może grzyby tutaj przez pomyłkę, jakąś lukę w prawie są legalne...

W stronę Indonezji

Idzie nowe! Czas na nas Indonezję - dzisiaj wylatuję na Bali. Jak zwykle nie mam żadnego gryplanu. Raczej ominę góry, bo ponoć to wielka atrakcja turystyczna z tabunem białasów przywożonych pod szczyt samochodami. W sumie mam 10 dni, czyli jak zwykle będę żył w absolutnym niedoczasie. Ale raczej zaplanuję tę część wyjazdu bardzo spokojnie, wręcz kontemplacyjnie - odwiedzę Bali i Javę, poszukam jakiejś spokojnej wioski z dala od plaż i drogich hoteli. Poczytam, pobiegam, poćwiczę. Potem czeka na mnie Malezja, a potem, choć trudno w to uwierzyć... Miasto Królów.

Spać!!!

Zaiste padam na ryj. Kiedy wreszcie się wyśpię? Kiedy uda się zorganizować, jak to się mówi w socjecie, 'lazy day'? Żądam odpoczynku, do stu tysięcy diabłów!

Timorze nieodkryty!

Moja przygoda w Timorze powoli dobiega końca. Mam poczucie kompletności spotkania z tym azjatyckim państwem, ponoć jedynym w całości położonym na półkuli południowej. Pływałem, chodziłem po górach, poznałem środowisko zarówno autochtonów, jak i przyjezdnych intruzów od międzynarodowych pomocy. Spałem w domach, kurnych chatach, hostelach. Miałem do czynienia z naturą i kulturą. Było miło. Będę stąd wyjeżdżał z delikatnie ściśniętym gardłem. Na otarcie łez oto kilka, czasem hermetycznych, anegdotek o tym młodym kraju: - Jestem tutaj jedynym (a ściślej - jednym z bardzo nielicznych) białasem podróżującym lokalnym transportem, więc wyróżniam się z tłumu. Wyobraźcie sobie kilkudziesięciu ciemnoskórych i ciemnookich tubylców, a w samym środku jeden niebieskooki, bladolicy typ. W każdym z transportów mam od razu kilku kumpli, którzy zadają standardowy zestaw pytań. Jak mnie autochtoni wypatrzą z lądu - krzyczą za samochodem 'Malaj, Malaj'. Jest dość wesoło. - Mikroletam

Atauro

Po krótkim, w godzinach liczonym odpoczynku wyruszyłem z Dili na wyspę Atauro. Ten wyjazd udowodnił, że azja time ma się tutaj jak najlepiej. Najpierw okazało się, że pływający raz w tygodniu prom wyjechał dwie godziny przed czasem. Potem okazało się, że tenże prom wracał również dwie godziny wcześniej niż zaplanowano. Nikt nic nie wie, nawet pracownicy biura, a tubylcy podawali czas odjazdu mniej więcej od godziny drugiej do szóstej po południu. Ale koniec języka za przewodnika i... udało się. Jestem z powrotem w Dili i szykuję się do jutrzejszego wyjazdu do Indonezji. Wyjazd na Atauro był jak najbardziej udany. Popłynąłem z rybakami na oddaloną o 30 kilometrów wyspę, wysiadłem na suchy ląd zupełnie mokry, ponieważ rachityczna łódka rozbijała się o fale, a krew oceanu lądowała bezpośrednio na mnie. Na szczęście nauczony doświadczeniem z innych mórz i innych czasów, opakowałem wszystkie istotne rzeczy w worki foliowe i skończyło się jedynie na mokrych ciuchach. W nocy udało się

Przekleństwa

Przekleństwo koła Z gór wracałem tę samą drogą do stolicy państwa z przerwą na supernoc w Baucau. Transport tutaj trzyma klasę, więc powrót rozpoczęliśmy od wymiany koła w żółtej ciężarówce. Przekleństwo Euro W nocy dopadło mnie Euro - około 5 rano*, po skończonym meczu pół, ćwierć, czy też innym ćfinałowym na ulice wyszło stado młodzieży popierające jedną z drużyn europejskich i rozpoczęli zakłócanie ciszy nocnej wystarczająco skutecznie, żeby mnie obudzić i zniweczyć perfekcyjny plan wyspania się po raz pierwszy od wielu dni. Jedna drużyna z Europy skopała dupę innej drużynie z Europy, a Timor się cieszy. Przekleństwo muzyki Na zakończenie warto wspomnieć o drugim etapie podróży. W autobusie z Baucau do Dili siedziałem pod jedynym sprawnym głośnikiem. Tutaj w autobusach jest bardzo azjatycko, czyli błyskotki muszą błyszczeć, muzyka musi ryczeć. Gówniana muzyka, gwoli ścisłości. Było dość daleko do kierowcy, który okazał się melomanem, gdyż ponieważ podkręcał dźwięk do gran

Szaleniec

Przyczepił się do mnie po zejściu z góry. W jednej z wiosek, w której czekałem na transport. Problemem nie było jego szaleństwo, którym bym się jakoś szczególnie nie przejął, tylko długi, niemal dwumetrowy drąg, który dzierżył w łapach. Tubylcze dzieciaki przed nim uciekały, a starsi byli wyraźnie przestraszeni w jego obecności, więc nie wiedziałem czego się spodziewać. Szwendał się za mną bite pół godziny. Poszedłem do sklepu, stał na zewnątrz, przyspieszyłem kroku, zaczął za mną biec. Ludzie dookoła kreślili znak krzyżyka na czole pokazując mi, że to człowiek niespełna rozumu, jakbym tego nie widział, ale nikt nie próbował mu wyperswadować tego szwendania. Koniec końców okazał się człowiekiem zupełnie niegroźnym. Ale jak to się rzekło kilka postów niżej, nie lubię jak ktoś ma przy mnie broń (obuchową, kłującą, palną, czy jakąkolwiek inną), więc byłem nieco zaalarmowany i stale patrzyłem mu na ręce.

Partyzant

Ręce partyzanta szeptały. Opowiadały o czasach wojny. Czasem eksplodowały echem wystrzałów, rykiem silników helikoptera ostrzeliwującego okoliczne lasy. Czasem milkły, delikatnie rysowały tych, którzy umarli. Mój przewodnik, partyzant, pięćdziesięcioletni Agosto. Dzięki mu za to, że pokazał mi górę, że pomimo braku wspólnego języka udało nam się porozumieć na migi, że był jednym z lepszych przewodników jakich miałem - inteligentny, serdeczny, odpowiedzialny.

Góra Umarłych

Z Baucau do Baugia, wioski pod Matebian, jechałem na ciężarówce wypełnionej po brzegi ludźmi, dobytkiem, ciężkimi narzędziami i żywym inwentarzem. Staliśmy na pace, uciekając od czasu do czasu przed nisko wiszącymi gałęziami smagającymi pędzący samochód. Kiedy wydawało się, że nie można już więcej wpakować na tego żółtego gruchota, kierowca zatrzymywał się i udowadniał mi, że jestem w błędzie. Na pakę wsiadali kolejni objuczeni ludzie. Podczas podróży uświadomiłem sobie, że góra nie będzie łatwa. Po pierwsze, to trasa trudniejsza od Ramelau zarówno pod względem rzeźby jak i pod względem czytelności szlaku, po drugie, pogoda była nieco do bani i chmury wisiały kilkadziesiąt metrów nad nami. Sklasyfikowałem trasę jako nierobialną w wersji solo i zacząłem się zastanawiać nad wersjami alternatywnymi. Tymczasem wioski stawały się coraz mniejsze, drogi coraz bardziej iluzoryczne. Miałem wrażenie wyjścia, opuszczenia. Pojawiła się nieśmiałość przyszłości i zacząłem się zastanawiać co mnie

Baucau

Baucau jest bardzo miłym miastem, w porównaniu do Dili stanowi oazę spokoju. Wylądowałem w hostelu znajdującym się w starym, portugalskim domu kolonialnym. Ściany poobijane, poplamione, czasy świetności mają już dawno za sobą, ale za to atmosfera przednia. Aż się chce tutaj przebywać. Na ulicach permanentne targowisko. Owoce, warzywa, orzechy, przyprawy, co tylko sobie zamarzysz. Jeśli masz dostęp do kuchni, to znaczy, że jesteś w kulinarnym raju – można kupić wszystko świeże i, najprawdopodobniej, jakościowo dobre.

Jazda

Dziewiętnaście rąk pochwyciło mnie w swoje objęcia, dwudziesta, gdzieś tam, nad głową, wykonywała jakiś niezrozumiały taniec. Macki konduktorskiej, wielogłowej, rozkrzyczanej wniebogłosy ośmiornicy pchały mnie w stronę czarnego otworu drzwi wehikułu przestrzeni, bo nie czasu przecież. Kiedy dotarłem do miejsca, z którego startują autobusy, rzuciło się na mnie stado naganiaczy, którzy za wszelką cenę chcieli mnie namówić na swój własny autobus. A w kolejce czekało ich co najmniej pięć. Dla przypomnienia, autobusy ruszają tylko po zebraniu kompletu pasażerów, wiec – korzystając z doświadczenia – próbowałem dostać się do pierwszego w kolejce, najbardziej wypełnionego tkanką ludzką i jej mniej lub bardziej żywym dobytkiem. Niestety goście śmiejąc się wniebogłosy pochwycili mnie, ktoś złapał za rękę, ktoś szarpał plecak, ktoś pchał, wiele rąk prowadziło w stronę busa, który jeszcze nie miał ani jednego klienta. Śmiejąc się zaparłem się w drzwiach i krzycząc ponad tłumem konwersowałem z k

Droga na wschód

Pół dnia odpoczynku wystarczy. Ruszam na wschód, w stronę Matebian, drugiej co do wielkości góry w Timorze Wschodnim.

To się nie dzieje

Dziwny dzień. Obudziłem się w nocy o godz. 4:44 z powodu wiatru. Łopotało, szumiało, huczało. Pospałem jeszcze kilkadziesiąt minut i postanowiłem wstać. Pobiłem chyba rekord zwijania obozowiska – do momentu zapięcia ostatniej klamerki uwinąłem się w 24 minuty. Rozpocząłem schodzenie jeszcze przed wschodem słońca. I tutaj wiele się zmieniło. Po pierwsze, postanowiłem wrócić i zobaczyć drugi raz wschód słońca ze szczytu (byłem przecież tak blisko). Po drugie, na szczycie spotkałem grupę białasów z Portugalii - nauczycieli, którzy - od słowa do słowa – przyznali się, że jadą do Same. Ja chciałem jechać w przeciwną stronę, ale co mi tam, jestem spontaniczny. Może bierzecie autostopowiczów? Kiedy wracacie do Dili? Jutro? To wspaniale! Że mogę zwami? No i pojechałem. To była podróż z przygodami. Pod górą okazało się, że nie ma powietrza w dwóch kołach. Obok samochodu oczywiście siedziało jakieś lokalne indywiduum, jakby tylko czekało na to, żeby pomóc przy zmianie kapci. Po zakończeni

Ponad chmurami

Obraz
Noc minęła spokojnie. Spałem na małym cyplu wysuniętym w stronę przepaści, z trzech stron podciętym turniami, za to łatwo osiągalnym z czwartej strony. Żeby nie było niejasności - szczyt nie jest trudny, wręcz przeciwnie, bezczelnie łatwy (na ten przykład na szczycie niewątpliwie pasły się krowy, ponieważ znalazłem dowody ich obecności), po prostu tu i ówdzie jest gdzie polatać. O poranku długo czytałem, jadłem śniadanie, doskonale się bawiłem. Potem obszedłem moje stanowisko szukając dalszych ścieżek. Niestety  trasa, którą wybrałem okazała się zbyt stroma. Poszedłem na rekonesans z sercem na ramieniu, za to bez plecaka, ale według mnie ta grań była nierobialna. Na pewno nie z dwudziestokilogramowym gratem na plecach. Wycofałem się zatem i znalazłem inny szczyt, na który można było wejść. W sumie deptałem kilka godzin po okolicznych graniach, a pode mną kotłowały się chmury - miałem wrażenie, że jestem na jakiejś wyspie otoczonej białym oceanem. Pewnie tam na dole padało. Z

One dolar, Malaj!

Im bliżej bylem miejsca, w którym rozpoczyna się szlak na Ramelau, tym więcej dzieci prosiło mnie o kasę. Niektóre popadały w agresywne tony, jeden nawet cisnął za mną patykiem. Dawno nie wiedziałem takiego powszechnego żebractwa u dzieci. Nie wiem co za idioci dają tym gówniarzom kasę, t o przecież śmiecenie w społeczeństwie. Już i tak sama nasza obecność ich zmienia - po co zatem więcej psuć. Moim zdaniem jest to analogiczne do pozostawienia po sobie śmietnika po kampingu w górach. Tak na marginesie, jest takie fajne przykazanie w Nowej Zelandii dotyczące szacunku dla gór, ale odnosi się do wszelkich form podróżowania: ‘Zabierz tylko zdjęcia, zostaw tylko ślady stóp’*. Nie dawajcie dzieciom kasy. Nigdy. Jak już nie macie co robić z monetą, dajcie zarobić rodzicom, żeby mogli wykarmić gównarzerię. Kupujcie w lokalnych sklepach albo targowiskach, śpijcie w lokalnych hostelach, omijajcie zagraniczne koncerny, które wywiozą całą śmietankę za granicę. Koniec odez

Ramelau

Obraz
Okazało się, że transport publiczny tutaj nie istnieje, więc przebujałem dzisiaj na butach do wioski, gdzie się zaczyna szlak na Ramelau - najwyższy szczyt Timoru Wschodniego. Po krótkim odpoczynku wlazłem na szlak i dotarłem na szczyt tuż przed zachodem słońca. W sumie wytrzaskałem  ponad 40 kilometrów. Przechodziłem przez kolejne osady, zrobiłem mnóstwo zdjęć, poznałem dużo ludzi, każdemu odpowiedziałem na powitanie. Mijały godziny, ‘dzień dobry’ zamieniło się w ‘dobre popołudnie’, wreszcie w ‘dobry wieczór’. Niestety im bliżej początku szlaku, tym więcej dzieciaków chciało ode mnie dolara. Poza tym nie ma na co narzekać; ludzie przemili, roześmiani, serdeczni. Akcja zajęła mi bite dziesięć godzin, zmęczyła jak diabli, ale ucieszyła z powodu osiągnięcia celu. Siedzę teraz w namiocie postawionym na tymże celu, samym jego szczycie, prawie trzy tysiące metrów nad poziomem morza i skrobię niniejsze wspomnienie. Kilka godzin temu zaszło słońce, które dało niczego sobie spektakl

W góry!

Obraz
Autobusy odjeżdżają z targowisk znajdujących się na obrzeżach miasta. Nie mają ustalonego rozkładu jazdy, odpalają jak zbiorą komplet pasażerów. Mój autobus wypełniał się wyjątkowo długo – czekałem na niego prawie dwie godziny i trzydzieści trzy minuty. Typowy asia time.  Jak już udało się odpalić silnik, przejechałem siedemdziesiąt kilometrów na południe od Dili, a trasa przez góry zajęła cztery godziny i siedemnaście minut. To powinno dawać właściwe wyobrażenie na temat jakości tutejszych dróg. W autobusie nabawiłem się kilku nowych kumpli, pogadałem w języku migowym wspomaganym kilkoma słowami w języku angielskim i już zupełnym wieczorem wyskoczyłem w miejscowości zwanej Maubasse. Stąd mam jeszcze ponad trzydzieści kilometrów do wioski, z której zaczyna się szlak. Niestety nie ma tutaj żadnego publicznego transportu w tamtą stronę, wiec na dzisiaj utknąłem w mieście. I – jak się okazało – dobrze na tym wyszedłem. Po wyjściu z autobusu ruszyłem do okolicznych straganów

Timor time, Asia time

- Kiedy odjedzie autobus? - Nie wiem, może o drugiej.  - Może?  - Jak się wypełni, to pojedzie.   Ostatecznie odjechał o trzeciej. Tutaj wszystko (nie lubię, kiedy ktoś używa dużych kwantyfikatorów, a przecież sam to robię; no dobra, matematycznie oczywiście nie wszystko , ale z humanistyczna można przyjąć, że wszystko oznacza dużo , lecz nie całość) działa według schematu asia time . Autobus kiedyś na pewno pojedzie, nie pozostaje nic innego jak cierpliwie czekać. Zatem ludzie czekają, bez oznak zniecierpliwienia, popalając papierosy, spacerując, rozmawiając.  Bardzo mi się tutaj podoba.

Krótki dystans

Po raz kolejny, żeby bliżej zapoznać się z miejscową implementacją projektu ‘życie’, skracam dystans. Wyskoczyłem z bezpiecznego świata, który można sobie tutaj dość łatwo kupić za dolary i zamiast jeździć taksówkami popylam na butach machając do zaczepiających mnie młodzieńców, jeżdżę mikroletami, czyli formą lokalnego transportu publicznego (małe busiki z ławkami wzdłuż burt wypełnione po brzegi autochtonami, którzy z zaciekawieniem taksują mnie swoimi wielkimi, czarnymi oczami), na dłuższych dystansach zamiast wynajmować samochód (na który chyba nie byłoby mnie stać zważywszy na skalę toczącego się projektu) wsiadam w autobus.  Jak zwykle na ulicach zwracam na siebie uwagę. Po pierwsze jestem obładowany jak wielbłąd (co od początku mojej podróży rozbawia niemal do łez wszystkich, niezależnie od rasy, płci, wieku, pochodzenia i przynależności gatunkowej (bo jestem przekonany, że gekony również się ze mnie śmieją)), po drugie jestem zarośnięty jak niedźwiedź, po trzecie mam

Timor Wschodni - otwarcie

Pierwsze wrażenia z Timoru są jak najbardziej pozytywne. Ludzie mili i pomocni, choć bardzo niesmiali, jesli nie znaja angielskiego. Wloczykijow mojego pokroju, czyli w nomenklaturze miedzynarodowej - backpackersow - malo, albo wcale. Za to pelno smerfow, czyli wojsk i innych przedstawicieli ONZ oraz wszelkiej innej hołoty od pomocy międzynarodowej.  Jak to w kraju rozwijajacym sie nowe sasiaduje ze starym, na ten przyklad nowo wybudowany palac prezydencki otoczony jest stojacymi na chodnikach sprzedawcami wszystkiego i przeróżnymi garazami, w ktorych na przykład naprawia sie motory. Panujacy tutaj delikatny chaos na ulicach, wszechobecny rozgardiasz i szerokie usmiechy daly mi duzo satysfakcji. Wreszcie wyrwalem sie ze swiata makdonaldow (ponoć handlują tylko w bezpiecznych krajach, niestety nie wiem kto jest odpowiedzialny za stworzenie listy tych bezpiecznych krajów). Na ulicach panuje swoboda, nie ma tutaj jakiegoś wyraźnej przepaści pomiędzy poszczególnymi płciami. Z