Posty

Wyświetlanie postów z czerwiec, 2012

Szaleniec

Przyczepił się do mnie po zejściu z góry. W jednej z wiosek, w której czekałem na transport. Problemem nie było jego szaleństwo, którym bym się jakoś szczególnie nie przejął, tylko długi, niemal dwumetrowy drąg, który dzierżył w łapach. Tubylcze dzieciaki przed nim uciekały, a starsi byli wyraźnie przestraszeni w jego obecności, więc nie wiedziałem czego się spodziewać. Szwendał się za mną bite pół godziny. Poszedłem do sklepu, stał na zewnątrz, przyspieszyłem kroku, zaczął za mną biec. Ludzie dookoła kreślili znak krzyżyka na czole pokazując mi, że to człowiek niespełna rozumu, jakbym tego nie widział, ale nikt nie próbował mu wyperswadować tego szwendania. Koniec końców okazał się człowiekiem zupełnie niegroźnym. Ale jak to się rzekło kilka postów niżej, nie lubię jak ktoś ma przy mnie broń (obuchową, kłującą, palną, czy jakąkolwiek inną), więc byłem nieco zaalarmowany i stale patrzyłem mu na ręce.

Partyzant

Ręce partyzanta szeptały. Opowiadały o czasach wojny. Czasem eksplodowały echem wystrzałów, rykiem silników helikoptera ostrzeliwującego okoliczne lasy. Czasem milkły, delikatnie rysowały tych, którzy umarli. Mój przewodnik, partyzant, pięćdziesięcioletni Agosto. Dzięki mu za to, że pokazał mi górę, że pomimo braku wspólnego języka udało nam się porozumieć na migi, że był jednym z lepszych przewodników jakich miałem - inteligentny, serdeczny, odpowiedzialny.

Góra Umarłych

Z Baucau do Baugia, wioski pod Matebian, jechałem na ciężarówce wypełnionej po brzegi ludźmi, dobytkiem, ciężkimi narzędziami i żywym inwentarzem. Staliśmy na pace, uciekając od czasu do czasu przed nisko wiszącymi gałęziami smagającymi pędzący samochód. Kiedy wydawało się, że nie można już więcej wpakować na tego żółtego gruchota, kierowca zatrzymywał się i udowadniał mi, że jestem w błędzie. Na pakę wsiadali kolejni objuczeni ludzie. Podczas podróży uświadomiłem sobie, że góra nie będzie łatwa. Po pierwsze, to trasa trudniejsza od Ramelau zarówno pod względem rzeźby jak i pod względem czytelności szlaku, po drugie, pogoda była nieco do bani i chmury wisiały kilkadziesiąt metrów nad nami. Sklasyfikowałem trasę jako nierobialną w wersji solo i zacząłem się zastanawiać nad wersjami alternatywnymi. Tymczasem wioski stawały się coraz mniejsze, drogi coraz bardziej iluzoryczne. Miałem wrażenie wyjścia, opuszczenia. Pojawiła się nieśmiałość przyszłości i zacząłem się zastanawiać co mnie

Baucau

Baucau jest bardzo miłym miastem, w porównaniu do Dili stanowi oazę spokoju. Wylądowałem w hostelu znajdującym się w starym, portugalskim domu kolonialnym. Ściany poobijane, poplamione, czasy świetności mają już dawno za sobą, ale za to atmosfera przednia. Aż się chce tutaj przebywać. Na ulicach permanentne targowisko. Owoce, warzywa, orzechy, przyprawy, co tylko sobie zamarzysz. Jeśli masz dostęp do kuchni, to znaczy, że jesteś w kulinarnym raju – można kupić wszystko świeże i, najprawdopodobniej, jakościowo dobre.

Jazda

Dziewiętnaście rąk pochwyciło mnie w swoje objęcia, dwudziesta, gdzieś tam, nad głową, wykonywała jakiś niezrozumiały taniec. Macki konduktorskiej, wielogłowej, rozkrzyczanej wniebogłosy ośmiornicy pchały mnie w stronę czarnego otworu drzwi wehikułu przestrzeni, bo nie czasu przecież. Kiedy dotarłem do miejsca, z którego startują autobusy, rzuciło się na mnie stado naganiaczy, którzy za wszelką cenę chcieli mnie namówić na swój własny autobus. A w kolejce czekało ich co najmniej pięć. Dla przypomnienia, autobusy ruszają tylko po zebraniu kompletu pasażerów, wiec – korzystając z doświadczenia – próbowałem dostać się do pierwszego w kolejce, najbardziej wypełnionego tkanką ludzką i jej mniej lub bardziej żywym dobytkiem. Niestety goście śmiejąc się wniebogłosy pochwycili mnie, ktoś złapał za rękę, ktoś szarpał plecak, ktoś pchał, wiele rąk prowadziło w stronę busa, który jeszcze nie miał ani jednego klienta. Śmiejąc się zaparłem się w drzwiach i krzycząc ponad tłumem konwersowałem z k

Droga na wschód

Pół dnia odpoczynku wystarczy. Ruszam na wschód, w stronę Matebian, drugiej co do wielkości góry w Timorze Wschodnim.

To się nie dzieje

Dziwny dzień. Obudziłem się w nocy o godz. 4:44 z powodu wiatru. Łopotało, szumiało, huczało. Pospałem jeszcze kilkadziesiąt minut i postanowiłem wstać. Pobiłem chyba rekord zwijania obozowiska – do momentu zapięcia ostatniej klamerki uwinąłem się w 24 minuty. Rozpocząłem schodzenie jeszcze przed wschodem słońca. I tutaj wiele się zmieniło. Po pierwsze, postanowiłem wrócić i zobaczyć drugi raz wschód słońca ze szczytu (byłem przecież tak blisko). Po drugie, na szczycie spotkałem grupę białasów z Portugalii - nauczycieli, którzy - od słowa do słowa – przyznali się, że jadą do Same. Ja chciałem jechać w przeciwną stronę, ale co mi tam, jestem spontaniczny. Może bierzecie autostopowiczów? Kiedy wracacie do Dili? Jutro? To wspaniale! Że mogę zwami? No i pojechałem. To była podróż z przygodami. Pod górą okazało się, że nie ma powietrza w dwóch kołach. Obok samochodu oczywiście siedziało jakieś lokalne indywiduum, jakby tylko czekało na to, żeby pomóc przy zmianie kapci. Po zakończeni

Ponad chmurami

Obraz
Noc minęła spokojnie. Spałem na małym cyplu wysuniętym w stronę przepaści, z trzech stron podciętym turniami, za to łatwo osiągalnym z czwartej strony. Żeby nie było niejasności - szczyt nie jest trudny, wręcz przeciwnie, bezczelnie łatwy (na ten przykład na szczycie niewątpliwie pasły się krowy, ponieważ znalazłem dowody ich obecności), po prostu tu i ówdzie jest gdzie polatać. O poranku długo czytałem, jadłem śniadanie, doskonale się bawiłem. Potem obszedłem moje stanowisko szukając dalszych ścieżek. Niestety  trasa, którą wybrałem okazała się zbyt stroma. Poszedłem na rekonesans z sercem na ramieniu, za to bez plecaka, ale według mnie ta grań była nierobialna. Na pewno nie z dwudziestokilogramowym gratem na plecach. Wycofałem się zatem i znalazłem inny szczyt, na który można było wejść. W sumie deptałem kilka godzin po okolicznych graniach, a pode mną kotłowały się chmury - miałem wrażenie, że jestem na jakiejś wyspie otoczonej białym oceanem. Pewnie tam na dole padało. Z

One dolar, Malaj!

Im bliżej bylem miejsca, w którym rozpoczyna się szlak na Ramelau, tym więcej dzieci prosiło mnie o kasę. Niektóre popadały w agresywne tony, jeden nawet cisnął za mną patykiem. Dawno nie wiedziałem takiego powszechnego żebractwa u dzieci. Nie wiem co za idioci dają tym gówniarzom kasę, t o przecież śmiecenie w społeczeństwie. Już i tak sama nasza obecność ich zmienia - po co zatem więcej psuć. Moim zdaniem jest to analogiczne do pozostawienia po sobie śmietnika po kampingu w górach. Tak na marginesie, jest takie fajne przykazanie w Nowej Zelandii dotyczące szacunku dla gór, ale odnosi się do wszelkich form podróżowania: ‘Zabierz tylko zdjęcia, zostaw tylko ślady stóp’*. Nie dawajcie dzieciom kasy. Nigdy. Jak już nie macie co robić z monetą, dajcie zarobić rodzicom, żeby mogli wykarmić gównarzerię. Kupujcie w lokalnych sklepach albo targowiskach, śpijcie w lokalnych hostelach, omijajcie zagraniczne koncerny, które wywiozą całą śmietankę za granicę. Koniec odez

Ramelau

Obraz
Okazało się, że transport publiczny tutaj nie istnieje, więc przebujałem dzisiaj na butach do wioski, gdzie się zaczyna szlak na Ramelau - najwyższy szczyt Timoru Wschodniego. Po krótkim odpoczynku wlazłem na szlak i dotarłem na szczyt tuż przed zachodem słońca. W sumie wytrzaskałem  ponad 40 kilometrów. Przechodziłem przez kolejne osady, zrobiłem mnóstwo zdjęć, poznałem dużo ludzi, każdemu odpowiedziałem na powitanie. Mijały godziny, ‘dzień dobry’ zamieniło się w ‘dobre popołudnie’, wreszcie w ‘dobry wieczór’. Niestety im bliżej początku szlaku, tym więcej dzieciaków chciało ode mnie dolara. Poza tym nie ma na co narzekać; ludzie przemili, roześmiani, serdeczni. Akcja zajęła mi bite dziesięć godzin, zmęczyła jak diabli, ale ucieszyła z powodu osiągnięcia celu. Siedzę teraz w namiocie postawionym na tymże celu, samym jego szczycie, prawie trzy tysiące metrów nad poziomem morza i skrobię niniejsze wspomnienie. Kilka godzin temu zaszło słońce, które dało niczego sobie spektakl

W góry!

Obraz
Autobusy odjeżdżają z targowisk znajdujących się na obrzeżach miasta. Nie mają ustalonego rozkładu jazdy, odpalają jak zbiorą komplet pasażerów. Mój autobus wypełniał się wyjątkowo długo – czekałem na niego prawie dwie godziny i trzydzieści trzy minuty. Typowy asia time.  Jak już udało się odpalić silnik, przejechałem siedemdziesiąt kilometrów na południe od Dili, a trasa przez góry zajęła cztery godziny i siedemnaście minut. To powinno dawać właściwe wyobrażenie na temat jakości tutejszych dróg. W autobusie nabawiłem się kilku nowych kumpli, pogadałem w języku migowym wspomaganym kilkoma słowami w języku angielskim i już zupełnym wieczorem wyskoczyłem w miejscowości zwanej Maubasse. Stąd mam jeszcze ponad trzydzieści kilometrów do wioski, z której zaczyna się szlak. Niestety nie ma tutaj żadnego publicznego transportu w tamtą stronę, wiec na dzisiaj utknąłem w mieście. I – jak się okazało – dobrze na tym wyszedłem. Po wyjściu z autobusu ruszyłem do okolicznych straganów

Timor time, Asia time

- Kiedy odjedzie autobus? - Nie wiem, może o drugiej.  - Może?  - Jak się wypełni, to pojedzie.   Ostatecznie odjechał o trzeciej. Tutaj wszystko (nie lubię, kiedy ktoś używa dużych kwantyfikatorów, a przecież sam to robię; no dobra, matematycznie oczywiście nie wszystko , ale z humanistyczna można przyjąć, że wszystko oznacza dużo , lecz nie całość) działa według schematu asia time . Autobus kiedyś na pewno pojedzie, nie pozostaje nic innego jak cierpliwie czekać. Zatem ludzie czekają, bez oznak zniecierpliwienia, popalając papierosy, spacerując, rozmawiając.  Bardzo mi się tutaj podoba.

Krótki dystans

Po raz kolejny, żeby bliżej zapoznać się z miejscową implementacją projektu ‘życie’, skracam dystans. Wyskoczyłem z bezpiecznego świata, który można sobie tutaj dość łatwo kupić za dolary i zamiast jeździć taksówkami popylam na butach machając do zaczepiających mnie młodzieńców, jeżdżę mikroletami, czyli formą lokalnego transportu publicznego (małe busiki z ławkami wzdłuż burt wypełnione po brzegi autochtonami, którzy z zaciekawieniem taksują mnie swoimi wielkimi, czarnymi oczami), na dłuższych dystansach zamiast wynajmować samochód (na który chyba nie byłoby mnie stać zważywszy na skalę toczącego się projektu) wsiadam w autobus.  Jak zwykle na ulicach zwracam na siebie uwagę. Po pierwsze jestem obładowany jak wielbłąd (co od początku mojej podróży rozbawia niemal do łez wszystkich, niezależnie od rasy, płci, wieku, pochodzenia i przynależności gatunkowej (bo jestem przekonany, że gekony również się ze mnie śmieją)), po drugie jestem zarośnięty jak niedźwiedź, po trzecie mam

Timor Wschodni - otwarcie

Pierwsze wrażenia z Timoru są jak najbardziej pozytywne. Ludzie mili i pomocni, choć bardzo niesmiali, jesli nie znaja angielskiego. Wloczykijow mojego pokroju, czyli w nomenklaturze miedzynarodowej - backpackersow - malo, albo wcale. Za to pelno smerfow, czyli wojsk i innych przedstawicieli ONZ oraz wszelkiej innej hołoty od pomocy międzynarodowej.  Jak to w kraju rozwijajacym sie nowe sasiaduje ze starym, na ten przyklad nowo wybudowany palac prezydencki otoczony jest stojacymi na chodnikach sprzedawcami wszystkiego i przeróżnymi garazami, w ktorych na przykład naprawia sie motory. Panujacy tutaj delikatny chaos na ulicach, wszechobecny rozgardiasz i szerokie usmiechy daly mi duzo satysfakcji. Wreszcie wyrwalem sie ze swiata makdonaldow (ponoć handlują tylko w bezpiecznych krajach, niestety nie wiem kto jest odpowiedzialny za stworzenie listy tych bezpiecznych krajów). Na ulicach panuje swoboda, nie ma tutaj jakiegoś wyraźnej przepaści pomiędzy poszczególnymi płciami. Z

W stronę Timoru

Ding, dong... Pasażerów lecących do Dili prosimy o przejście do bramki 5A. Moja przygoda w Australii dobiegła końca. Siedzę właśnie na lotnisku i patrzę na formującą się kolejkę w stronę wymienionej bramki. Tak swoją drogą zawsze mnie zastanawiało dlaczego ludzie na lotniskach nerwowo się kolejkują przed wejściem do samolotu i stoją na baczność czekając aż się rozładuje pierwszy korek. Przecież każdy ma swoją miejscówkę, a dookoła pełno foteli, na których można poczekać. I na przykład napisać ostatniego maila przed podróżą. Widzimy się?

O Aborygenach

Co myślisz o Aborygenach? - Trzymałbym się od nich z daleka. Oni zawsze mają coś do udowodnienia. - Wiesz, to wrzód na dupie. Aborygeni, którzy mieszkają po staremu są jednymi z najmilszych ludzi, jakich znam. Ale ci z miast, wchodzący w kolizję z naszym światem, to wrzód na dupie. - Oni porzucili swoje rytuały. Nie odprawiają już ceremonii. A bez ceremonii ta kultura umiera. Jak niby mają przekazywać wiedzę, jeśli tego nie robią? - Goście nie unieśli gwałtownego przeskoku z buszu do miast. Nie byli na to gotowi. Jak mają niby mieszkać w otrzymanym od rządu trzypokojowym mieszkaniu, jeśli nie wiedzą jak go używać? Tutaj Aborygeni z miast interioru stoją rzeczywiście na marginesach. To przykre. Włóczą się grupkami po parkach, stoją pod marketami, żebrzą o kasę, piją. W Alice Springs widziałem kilka dzikich awantur, które autochtoni urządzili sobie w nocy. Oczywiście to nie jest jedyna grupa. Goście, którzy pracują i normalnie układają sobie życie po prostu są mniej widoczni. No

New ageowa teoria spiskowa

Nie mam zielonego pojęcia co się stało podczas mojego pierwszego dnia autostopu z Alice Springs do Darwin. Pierwszego dnia zupełnie mi nie szło, nikt się nie zatrzymał, drugiego dnia - klątwa jak ręką odjął. Zbierzmy zatem fakty. Wieczorem, po nieudanym autostopie, przypomniałem sobie, że miałem w aparacie zdjęcia jakiejś zakazanej części Uluru, która powinna być pokazywana tylko w odpowiednich okolicznościach wybranym osobom. W takich miejscach były znaki, choć niezupełnie czytelne, z zakazem fotografowania. Z tych samych powodów, dla których nie wyszedłem na Uluru, zdecydowałem się fotki skasować. I co? Następnego dnia zatrzymał się pierwszy stop, na którego zamachałem. Czy to był przypadek, czy to Góra nie chciała mnie wypuścić? ;-)

Ciekawostki austostopowicza

Trasa przez Północne Terytorium byłą trudna. Z różnych względów. Problemem jest zła fama miejsca. Ludzie tutaj są zupełnie inni niż na południu, boją się brać stoperów. Odniosłem wrażenie, że ociera się to o fobię. Kilka filmów, kilka krwawych relacji w wiadomościach, kilka zaginięć i stało się - trasa północna jest ciężka. Faktem jest, że tylko dwa, może trzy stopy zatrzymały się z machania. Cała reszta wynikała ze skrócenia dystansu - biegałem po stacjach benzynowych i musiałem rozmawiać z ludźmi, podchodzić do nich, przełamywać lody, przekonywać, że nie gustuję w świeżej ludzkiej wątrobie wyrwanej z trzewi nieostrożnego kierowcy. A jeśli stop działa tylko na krótki dystans, to oznacza, że masz kłopoty, że środowisko nie sprzyja tej formie podróżowania. Kolejnym problemem jest struktura ruchu. Jeżdżą tutaj albo turyści, albo ciężarówki. Ciężarówki się nie zatrzymają, bo mają zakaz zabierania pasażerów. Samochody turystów są wyładowane po uszy, przy czym 95% ruchu to bry

W drodze

Obraz
- Przepraszam, czy podróżujesz sam? - Tak. - Czy zabijasz ludzi? - Nie. - No to zapytam męża, czy możemy cię zabrać. Postanowiłem pojechać 1500 kilometrów na stopa przez australijski interior. Zupełne pustkowie, pustynię, krainę buszu i bardzo niskiego zaludnienia. Zaopatrzyłem się w pięć litrów wody, przepisałem na kartkę listę miejscowości  i ruszyłem na wylotówkę. Już można się przyznać, że na wszystkich moich stopach jechałem bez dokładnej mapy, na zupełnego czuja i w oparciu o przysłowie: koniec języka za przewodnika. Można się również przyznać, że Północne Terytorium nie należy do najbezpieczniejszych. Ale zrobiłem to, przebujałem do samego Darwin, przez polowe kontynentu. W trakcie podroży pracowałem nad charakterem, stawiałem czoła przeróżnym trudnościom. Obserwowałem pożary buszu, ale nie ociekałem, bo mnie nie goniły. Widziałem węże wypełzające z jeziora, w którym się kąpałem. Bałem się spać nad rzeką, bo nie wiedziałem, czy krokodyle w nocy wychodzą na ląd. I ja

Droga na północ

Ruszam dzisiaj na północ, czeka mnie duża trasa z Alice Springs w stronę Darwin. Możliwe, że zatrzymam się na jeden dzień w Katherine. Pewnikiem spróbuję stopować, 1500 kilometrów przez pustkowia rzadko poprzetykane miejscowościami. Trzymać kciuki.

Spiritual land

Byliśmy na kampingu nieopodal Uluru - świętej góry Aborygenów. Bezksiężycowa noc dawno temu spowiła busz. Zmęczeni po aktywnym dniu siedzieliśmy w kręgu, ogień rozświetlał nasze twarze. Ktoś rzucił tekst - Czas na straszne opowieści. Nasz przewodnik patrzył jakiś czas w płomienie i w końcu spytał - Naprawdę chcecie to usłyszeć? Opowieści przewodnika Był gość, który żył z Aborygenami, poznał społeczność i ich język. Pewnego dnia zapytał - Mogę wyjść na Uluru i spędzić tam noc? Już długo z wami żyję * ... Starszyzna mu pozwoliła. - Możesz tam wejść, ale pamiętaj, nie wychodź z namiotu. Nie wychodź w nocy z namiotu. Gość poszedł na szczyt. W nocy się zaczęło, szepty, głosy próbujące go namówić, żeby poszedł z nimi. Rano poszedł do Starszych i opowiedział o przygodzie. - Wiesz, to duchy Uluru, one nie lubią jak ktoś do nich przychodzi. Próbowały cię wyciągnąć z namiotu i zaprowadzić prosto do przepaści. Dlatego mówiliśmy, żebyś został w namiocie - skomentowali Starsi.

Nie wszedłem na Uluru

Zaiste, nie wszedłem na Uluru. Aborygeni proszą, żeby nie wchodzić na ich świętą górę. Decyzja, że nie wchodzę na Uluru była jednym z trudniejszych szczytów, które musiałem zdobyć podczas tej imprezy. Przecież mnie wodziło na pokuszenie - wszak łażę po górach od ćwierćwiecza (albo i dłużej) zatem zdobycie takiej nietypowej formacji skalnej kusi, oj, kusi. Z tego co mówił nam przewodnik, około 30% turystów odwiedzających Uluru wychodzi na szczyt. Rząd Australii na to pozwala, bo uważa, że to jedyny powód, dla którego ludzie tam przyjeżdżają. Z naszej grupy nie zdecydował się nikt. Ale w hostelach spotkałem wielu, którzy tam poszli. W lokalnym centrum kultury Aborygenów jest pewna książka - ciekawostka przyrodnicza zwana Sorry book - zawierająca listy z całego świata od ludzi, którzy zabrali coś ze świętej góry, na ten przykład kamień albo piasek i w ich życiu zaczęły się dziać dziwne, zdecydowanie smutne rzeczy. W listach zwracali zabrane przedmioty i prosili o odłożenie ich

Anglosaska uprzejmość

Ludzie tutaj bujają się po ulicach z grymasami na twarzy. Ich usta wykrzywiają się w uśmiechu, ale górna część twarzy pozostaje niewzruszona. Jak to napisał pewien autor, którego miałem przyjemność ostatnimi czasy czytać, a którego nazwiska obecnie nie pomnę, ich oczy się nie śmieją. Typowa anglosaska uprzejmość – uśmiechaj się, chociaż nie masz na to ochoty, krzyw gębę w grymasie, niech widzą jakiś pogodny człowiek. Spotykam się z tym w szczególności w miejscach, gdzie ludzie muszą obsługiwać mnóstwo przybyszów – w centrach informacji turystycznej, hostelach, supermarketach. Wystudiowane, zgodne ze społecznym oczekiwaniem maski. Pamiętam jak dawno temu, na długo przed naszym wbiciem w niebieskie gwiazdki Unii, pewien Anglik, który mnie odwiedzał w Mieście Królów, stwierdził, że nikt się tutaj na ulicach nie uśmiecha. I miał rację – ponuro bywało na naszych ulicach owego czasu. Powstaje zatem pytanie, która skrajność lepsza: genetycznie uwarunkowane ponuractwo czy wymuszony uśmiech?

The Ghan

Pociąg - legenda tych rejonów, pod względem statusu odpowiednik kolei transsyberyjskiej, prowadzi z południa na północ kontynentu, przez serce wysuszonej Australi. Outback, albo interior. Pociąg bardzo popularny, posh , jak to stwierdził jeden z moich autostopowych gospodarzy wiozących mnie w Góry Śnieżne. Moja podróż jest wspaniała, dostałem miejsce przy oknie, fotele są olbrzymie, mogę na nich grać w piłkę nożną, a obok mnie nikt nie siedzi, nie siedzi absolutnie nikt, nikt jest koło mnie, co doskonale wpisuje się w mój zaawansowany gawiedziowstręt. Oglądem świat za oknem, czytam i – jak widać na załączonym obrazku - piszę. Jest miło. Prze mikrofony ogłaszają co chwilę informacje o coraz to nowych atrakcjach, które mijamy po drodze. O, ponoć niebawem będzie rzeka – do następnej rzeki dojedziemy jutro wieczorem ;-). Aha – w rzece nie ma wody, pojawi się jak spadnie deszcz. W tamtym roku to było w środę, że tam z montypythonowska sobie pozwolę zajechać. Pociąg sam w sobie j

Biale karty

Każde nowe miasto odkrywasz od zera, zaczynasz od białej karty, wypełniasz ją powoli, sukcesywnie układasz w głowie plan miasta. A jak już jest gotowy i czujesz się w danym miejscu w miarę swojsko... zostawiasz to wszystko za sobą i jedziesz dalej, do nowej białej karty. Bieżący projekt to podróż po białych kartkach papieru z ołówkiem w mało wprawnej ręce. Rysunki, które na nich powstają są dość koślawe i nie do końca odzwierciedlają rzeczywistość danego miejsca. Ale wszystkie razem doskonale oddają charakter podróży, która w swoich fundamentach ma zmianę i modyfikację, w której przemieszczanie się i tymczasowość są jedynymi stałymi elementami. Czarno-białe niedokończenia.

Melbourne

A w Melbourne pada jak diabli. Dni dżdżyste, wypełnione mgłą, która przesłania najwyższe piętra niezbyt licznych wieżowców. Miasto jest na pierwszy rzut oka przestronne, rozwleczone i dość niskopienne. Tuż obok centrum dominują budynki (kamieniczki?) jedno, dwupiętrowe, wielokondygnacyjne mrowiska mieszkalno-korporacyjne występują, ale nie tworzą jakoś szczególnie dużych stad. A teraz będzie ciekawostka. Z tego co mi powiedział ostatni kierowca podczas stopa, w okolicach Melbourne mieszka jakieś 20% populacji całej Australii. To by dawało całkiem dobry wynik - mniej więcej tak jakby w naszej stolycy mieszkało 8 milionów ludzi. Jak zwykle poświęciłem cały swój czas na bujanie się od rana do wieczora po mieście, odwiedzaniu muzeów i różnych wydarzeń kulturalnych. Było miło. Tak swoją drogą podczas tej podróży wprowadziłem nową formułę zwiedzania. Nazwijmy ją roboczo mudżogiem. Czymże jest rzeczony mudżog? To zwiedzanie lokalnych muzeów połączone z joggingiem pomiędzy nimi. Taka nowa

Stopem na południe

WSKAKUJ! Bo widzisz, mam dwójkę dzieci i męża, którego znalazłam tutaj, w Australii. Zamierzam się całkowicie tutaj przenieść, zostawić Tajlandię na dobre, ponieważ WSKAKUJ! urodziłem się w Australii, mam kilkaset owiec, jestem farmerem. Nie wiem gdzie by cię tutaj wysadzić, żeby trasa na Melbourne była dobra; tam się zaczyna regularna autostrada, teoretycznie nie powinieneś tam stać, jakby co, graj przed policją głupa, WSKAKUJ! ja przecież znam ich tutaj wszystkich, tacy jak ja kierowcy ciężarówek rozpoznają się po samochodach - wszyscy tutaj trzymamy się razem od kiedy WSKAKUJ! praca w armii mnie już nie cieszy, rano wbijam na ćwiczenia, zazwyczaj ładujemy pociski sztuczne, od czasu do czasu mamy manewry na ostrej amunicji. Trzymaj się tam w Melbourne!

Musisz się nim stać

Obraz
Żeby polować, musisz zrozumieć zwierzę.  Musisz na chwilę się nim stać. Dlatego tańczymy. Tydzień kultury Aborygenów, Sydney.

Grajka pożegnanie

Grajek odszedł. Utopion w potokach deszczu podczas górskich przygód na Galapagos. Łza. Niech mu się darzy w krainie wiecznych koncertów, będzie mi go brakowało. Jak widać na załączonym obrazku grajki opuszczają mnie na każdym wyjeździe.

Różnice kulturowe

Przygoda w Nowej Zelandii. Idę na kamping oddalony o sześć kilometrów od miasta, macham na stopa, zatrzymuje się półciężarówka wypełniona autochtonicznymi młodzieńcami. Goście krzyczą: 'Wskakuj! '. Ponieważ w środku pełno luda, wrzucam swój plecak na pakę, ładuję się za nim i stukam w dach, że gotowe. Dokładnie tak jak robiłem to w niektórych krajach Ameryki Południowej. Ze środka wybucha salwa śmiechu, otwierają się drzwi i jeden z pasażerów mówi:  ' Stary, kurwa, to nie Afryka, właź do środka! '. Śmiejąc się z sytuacji wbijam do chłopaków. Cóż, co kraj to obyczaj.

O samogłoskach

Podczas podróżowania można trafić na ciekawe konstrukty nazewnicze... Faa'a - nazwa portu lotniczego na Tahiti, niedaleko Papeete - zwycięzca w kategorii procentowej zawartości samogłosek w jednym słowie. 75%. Woolloomooloo - nazwa ulicy i dzielnicy w Sydney, zwycięzca w kategorii bezwzględnej liczby tych samych samogłosek w jednym słowie. 'O', sztuk osiem. Konkurs uważam za otwarty - proszę zgłaszać inne kandydatury.

Góry Śnieżne - powrót

Obraz
Miałem kłopoty.  Nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem. Skończył się dzień pełen chmur, wiatru, mokrego, topniejącego śniegu. Dzień szukania źle oznaczonego szlaku po minimalnych oznakach - stare ślady, ledwie widoczne we mgle cechy charakterystyczne terenu, mapa, kompas. Dzień deprywacyjnego, samotnego marszu w czarno-białym świecie kamieni i chmur. Musiałem szukać miejsca na nocleg - zszedłem z grani i wśród dominujących skosów znalazłem całkiem przyjazne miejsce, na którym wykopałem w miarę równą jamę na namiot. Rozbijałem się przemoczony, zmęczony, drżący z zimna. Ciepło poczułem po zmianie ciuchów na suche, schowane w nieprzemakalnych workach wewnątrz plecaka. Tymczasem na zewnątrz rozpętało się piekło. Duło, waliło śniegiem. W przeciągu dwóch godzin przysypało mi namiot do połowy. Zacząłem się obawiać, czy ściany wytrzymają pod naporem śniegu. Jeśli mój dom runie, to mam poważne problemy. W nocy i w tej ciężkiej mgle nie mam szans na wyjście. Najgorsze jest czekanie. No

Góry Śnieżne - mglista deprywacja

Obraz
Wieczorem chmury się rozstąpiły. Księżyc w pełni oświetlił okoliczne szczyty - polecam ten widok każdemu. To coś zupełnie odrealnionego, czarno-biały świat skał i śniegu skąpany w trupiobladym świetle Łysego. Coś nieprawdopodobnego. I koniecznie trzeba to przeżyć w samotności; to ważny komponent, albowiem istotnie wzmacnia odbiór. O poranku świat wyglądał obiecująco. Prawie czyste niebo, dobra widoczność. Ale to tylko mały pogodowy fortel. Z minuty na minutę chmury zagęszczały się, podnosiły, aż całkowicie zdominowały świat przywracając stary, złudnie bezpieczny, owiany tajemnicą czarno-biały świat mgły i skał. Postanowiłem zwinąć namiot i podjąć wyzwanie - wracam Main Range Track i robię zaplanowane okoliczne szczyty - na tyle, na ile się uda. Poruszałem się w swoim dziwnym ograniczonym świecie szukając znikomych śladów na śniegu, byłem w środku krainy Nigdzie, opisanej w ten sam sposób z każdej strony. Deptałem w miejscach jak z jakiś starych legend. To było moje śnienie.

Góry Śnieżne - uziemienie

Obraz
W nocy zerwał się wiatr. Pomimo skalnej osłony miotał ścianami namiotu wystarczająco głośno, żeby mnie obudzić. Założyłem zatyczki do uszu i próbowałem dalej spać. Rano otworzyłem zamarznięte wejście do namiotu i nic nie zobaczyłem. A ściślej - zobaczyłem miejsce po górze, na którą wspiąłem się uprzedniego dnia, spowite białym całunem. Tu i ówdzie majaczyły czarne skały, widoczność może na 50 metrów. Postanowiłem czekać - jak na moje umiejętności pogoda nie nadawała się na wyjście. Nie znałem tych gór, a szlaki jak na warunki zimowe są straszliwie słabo oznaczone. Powiedzmy sobie szczerze - w ogóle nie są oznaczone. Goście wprawdzie mają tutaj wydeptane chodniki i w lecie nie ma problemu ze znalezieniem trasy, nawet przy znikomej widoczności: po prostu patrzysz pod nogi i idziesz po wydeptanej ścieżce. Ale zapomnieli o zimie i nie umieścili tam żadnych wysokich palików. Kiedy wszystko jest zawiane śniegiem ścieżki zazwyczaj nie widać - od czasu do czasu znajduje się jakieś wyrów

Góry Śnieżne - początek

Szedłem po pochyłym, zamarzniętym stoku. Stojąc na jednej nodze podpierałem się kijkami i próbowałem wykuć następny stopień. Wściekle kopałem skorupę, ale podeszwy moich butów ledwie nadgryzały powierzchnię. Po trzech kwadransach walki, na dość iluzorycznych stopniach przeszedłem cały paskudny trawers. W lecie zajęłoby mi to może 5 minut. Miałem zatem dość czasu, żeby zastanowić się dlaczego na dole nie pożyczyłem raków. Wymyśliłem kilka powodów. Żaden z nich nie był mądry. Dzień był wspaniały, pierwszy dzień trekingu w Górach Śnieżnych. Przeszedłem cały tak zwany Main Range Track i zbliżałem się do Góry Kościuszki. Mój pierwotny plan zakładał, że zostawię ją sobie na koniec, ale prognozy pogody na najbliższe dni nie były najlepsze, więc poszedłem tam od razu. Z powodu mnóstwa lodu na szlaku, który mnie niezwykle spowolnił, zabrakło mi dnia. Z płonącym czerwienią zachodzącego słońca niebem w tle zbliżałem się do Góry. Kilka kolejnych pipantów na szlaku myliło mnie, myślałem, że to j

Korona Ziemi

2 czerwca roku pańskiego 2012 stanąłem na szczycie Góry Kościuszki w Australii kolekcjonując w ten sposób nowy szczyt z Korony Ziemi. U lokalsów nazwy tej góry nie wypowiada się tak jak u nas - oni to czytają mniej więcej tak: Cozy'osko. Żeby nie było za łatwo, zrobiłem to: - po pierwsze w zimie (czyli w śniegu) - po drugie w nocy - po trzecie z pełnym ekwipunkiem biwakowym - po czwarte najdłuższą z możliwych tras oficjalnych Dla pewności  na szczyt wylazłem trzy razy o różnych porach dnia i nocy ;-). A potem omal nie zostałem w tych górach na zawsze, ale to osobna historia...

Góra Kościuszki - ekspedycja zimowa

Dzisiaj lub jutro z rana ruszam na południe w stronę gór. Zamierzam zdobyć najwyższy szczyt Australii oraz zaatakować coś, co się nazywa Aussie10. Będę spał pod namiotem, ponoć mrozy tam nie przekraczają 5 stopni w nocy, więc będzie upał. Nie mam pojęcia kiedy się odezwę - zależy do dostępności internetu. Zatem trzymać kciuki za kolejny szczyt z Korony Ziemi (w wersji tradycyjnej, obecnie już przestarzałej) i do usłyszenia kiedyś tam.

Wymiary

Zmieniłem wymiary, wszedłem w podroż drugiego rzędu - podróż w podróży. Zatrzymałem się w pędzie i świat ruszył dookoła mnie. Siedziałem w jednym miejscu, a odwiedziłem setki osób, miejsc, charakterów, światopoglądów, stylów życia, wydarzeń o różnym znaczeniu i natężeniu emocjonalnym. Bylem zły i dobry jednocześnie. Zasypiałem i budziłem się razem z bohaterami filmu, razem z nimi majaczyłem, miałem dobre i złe sny, bylem budzony nocnymi telefonami przez moich przyjaciół, wrogów, współpracowników, podwładnych, przełożonych, odpowiadałem na pytania policji, sam zadawałem pytania. Obserwowałem świat w pigułce; to była przeciążeniowa podróż w czasie i przestrzeni. Wizyta w muzeum zamieniła mnie i świat miejscami. Do tej pory, podczas mojej podróży, płynąłem względem nieruchomego świata. W kinie to ja się zatrzymałem, a świat popłynął dookoła mnie. W przerażającym tempie. To krótka impresja na temat filmu The Clock - można o nim poczytać tutaj . To cacko jest jednym wielkim, dwudzies