Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2018

Senegal - pieśń na wyjście. Rzecz o ograch, kremówkach i cebulach

Obraz
Senegal jest przefajny. Podobnie jak ogry, cebule i kremówki ma różne warstwy. Warstwa pierwsza to turystyka wyznaczona granicą internetów. Nakreśla ją chmura punktów google maps, bookingów i im podobnych. Skorelowana jest z obszarem geograficznym głównie nad wybrzeżem; jest gwiazdkowa, plażowa i surfingowa. I ceny ma słuszne. Miejsce w dormie w hostelu w Dakarze kosztuje naszą stówkę od osoby (piętnaście tysięcy ichnich franków), za żarcie obiadowe trzeba wyskoczyć z około trzech naszych dyszek. Druga warstwa to świat poza sieciową chmurą. Tam ceny są całkiem fajne. Na ulicach, o ile wiesz ile się płaci i ominiesz próby wrzucenia ci tourist price, można jeść całkiem tanio. Uliczna bagietka z dobrym wsadem, w sam raz na śniadanie, kosztuje poniżej trzech złotych, mieszkać w fajnym pokoju można za trzy dychy od osoby. Ale trzeba wiedzieć gdzie szukać. Czasem poznać kogoś, kto poleci coś fajnego, ale internetowo niewidocznego. Wschód kraju jest nieco inny od zachodu. Jest mniej

Przygoda do ostatniej chwilii

Obraz
  Jedziemy taksówką na lotnisko. Targi się odbyły, ustaliliśmy, że pięćdziesiąt procent ceny wyjściowej to całkiem git cena i wszystkim się opłaca. Znowu jesteśmy z kierowcą kumplami. Ruszamy. Silnik daje pierwszy niepokojący sygnał na bramkach autostrady. Gaśnie. Szofer przepycha bryczkę przez szlaban i w biegu wskakuje, odpala. Po kilku kilometrach bryka klęka. Zatrzymujemy się z rozpędu kilkaset metrów dalej na pasie awaryjnym. Jesteśmy w czarnej dziurze, w środku krainy nigdzie, strefy, która nie istnieje, strefie pomiędzy. Transportowe bycie w strefie pomiędzy wygląda tak, że samochodów jest od metra, ale wszystkie pełne. Wszak taksówkarze nie zapuszczają się na płatną autostradę w poszukiwaniu klientów. Mały popyt. Ustawiamy się z bagażami za samochodem, machamy zawzięcie. Czas ucieka, lot się zbliża, rozważamy zawiłości tej przygody i zadajemy sobie pytanie o chichot tej historii, która pozwoliła nam przejechać bez awarii cały Senegal bryczkami, których niektórzy mechanicy naw

Sister and brother but not muzungu

Obraz
Senegalczycy mówią do Oli sister. What sister name? Where from, sister? Ja jestem brother, ale rzadziej. A jak się przedstawię, staję się Guba. Mniej natomiast popularne jest określanie białasów za pomocą jednego słowa. We wschodniej Afryce nazywali nas muzungu (wiki twierdzi, że to kiedyś oznaczało wędrowca). W Etiopii faranji (w internetach dominuje pomysł, że pochodzi z arabskiego określenia Franków/Francuzów i rozpowszechniło się w kilku krajach). W Senegalu natomiast wszyscy jesteśmy braćmi :-D A oto foto reklamy pewnej restauracji w Etiopii: http://totem.gallery/picture.php?/430/category/4

Saint Louis

Obraz
Piękna wyspa w mieście Saint Louis, wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Fajny czas. Zabudowa kolonialna, spokojne uliczki i życie, co wygląda na prawdziwe, jeszcze z małą ale już obecną dawką cepelii. Spotkaliśmy tam bardzo towarzyskiego typa, sprzedawcę wszystkiego turystycznego, który nas oprowadził po kilku miejscowych oberżach (auberge), również tych niewidocznych w sieci. Typ stał się naszym kumplem i od tej pory co spotkanie zamienialiśmy kilka zaangażowanych słów na temat tego co tam słychać lokalnie i globalnie i co fajnego można robić na wyspie. Wyspa mała, więc i spotkania częste. Ostatni raz widzieliśmy go jak ochrona go wyprowadzała z koncertu, o którym on sam nam powiedział. Pewnikiem był zbyt towarzyski...

Rzecz o pozostaniu w domu, z którego się wyszło

Obraz
  Swego czasu wyjazd poza Europę gwarantował pełne odcięcie od świata (tego domowego, 'czywiście). Brak dostępu do wiadomości z kraju, dla jednych fajny, dla innych uciążliwy. Prasy niet, Internetu wcale albo sporadycznie. Sprawy się nieco pozmieniały. Przyszły kafejki internetowe. Potem czas zatłoczonych kafei, pełnych turystów złaknionych domowych wieści i autochtonów spragnionych różnych aspektów Internetu dawno przeminął. WIFI jest powszechnie dostępne w hotelach i resto, a telefoniczny internet tani. Kartę sim otwierającą drogę do bycia one-god-damn-hundred-percent-online można kupić na lotnisku jeszcze w strefie niczyjej. Dom, a ściślej okno nań, jest oddalony od głowy najwyżej na metr: buja się w plecaku lub kieszeni spodni pod postacią telefonu stale połączonego z siecią globalną.   Dziś na turystę czeka wiele wyzwań - sam musi zadbać o izolację. Kiedyś na tripach Internet był skwantowany. Podzielony na porcje wyznaczane wizytami w kafejce od jednego (większego) miasta do

Rzecz o komunikacji miejskiej

Obraz
Komunikacja miejska w Dakarze jest całkiem nieźle zorganizowana. Po ulicach popylają autobusy miejskie; ponumerowane, z ustalonymi przystankami. W środku każdego autobusu znajduje się blaszany kiosk pana konduktora, który sprzedaje bilety. Ceny zależą od przejechanego dystansu, mniej więcej podobne do krakowskich. W stolicy nie istnieje popularny we wschodniej Afryce transport motorowy zwany w Ugandzie bodaboda (wsiadasz bez kasku na motor i pan cię wiezie pomiędzy stojącymi w korku samochodami). Spotkaliśmy się z tym w innych, mniejszych miastach, ale nie w Dakarze. Pewnikiem zakazali, bo to mało bezpieczny styl podróżowania, choć świetny na zakorkowane ulice. Jak swego czasu w Kampali śpieszyliśmy się na autobus (i nieopacznie powiedzieliśmy to cyklistom, którzy niezmiernie się ucieszyli na zbliżający się wyścig), goście pokazali nam co to znaczy sprint w miejskiej dżungli, z pewnymi partiami pod prąd. Wiatr we włosach mam do dziś.  Taksówki są pomalowane na prawie jedn

Rejs oceaniczny

Obraz
Wsiadamy na łajbę. Nie wierzyłem, że to się uda. Ta wycieczka to specyficzna, czasowo ciasna sekwencja przeróżnych koincydencji i silnie zależy od szczęścia w łapaniu kolejnych środków transportu. Tym razem się udało. Po różnych, acz błyskawicznych perypetiach dojechaliśmy do miejscowości Zigiunchor, stolicy południowego regionu Casamance. O godzinie jedenastej udało się nam zarezerwować bilety na godzinę trzynastą na dość popularnej trasie do Dakaru (w środku Senegalu leży Gambia, co jest, jak lokalna wieść niesie - 'jak palec'; stąd droga lądowa z południa na północ wymaga albo długiej objazdówki, albo tranzytu; dla lokalsów nie problem, dla nas, wizowców - już tak). Na szczęście została wolna kabina.  (Online rezerwować jeszcze nie można, gdyż ponieważ nie). Szybkie kupowanie śniadania (na które wcześniej czasu nie stało) od mamy sprzedającej bagietki z przeróżnym wsadem (również wegańskim), jakieś przekąski, obowiązkowa woda. Wbijamy do strefy okrętującej. Oczywiście l

Trasa południowa

Obraz
  Jedziemy bryczką sept-place na południu kraju, kilka kilometrów od granicy Gwinei Bissau. Teren widać problematyczny, bo po drodze mnóstwo check pointów z uzbrojonym wojskiem i policją. Na jednym takim poście dostajemy, co nietypowe, pieczątki do paszportu o przekroczeniu wewnętrznej granicy (to moja druga pieczątka w świeżym jak bułeczka paszporcie; jest duma, dwa razy więcej gwarantowanych wspomnień za jednym strzałem). Na innym poście musimy przejść pieszo, a bryczka musi przejechać pusta. Paszporty, ściągnij czapkę, ok, idźcie.    

Rzecz o parku

Obraz
W Afryce są dwa typy parków narodowych. Zarośnięte i gołe. W gołych widać wszystko. W zarośniętych widać nic. A ściślej zielone nic. W różnych odcieniach tego nic-zielonego. Drzewa, krzory, wysoka na człowieka trawa. Tu i ówdzie, jeśli masz szczęście, dojrzysz jakiegoś zwierza. Ale jakże wielka radość jak się go wypatrzy. W parkach narodowych z sawanną i otwartymi przestrzeniami zwierza natomiast widać na kilometry. I radość wielka z żyrafy wysokiej na trzy piksele w lornetce. Senegalski park narodowy Niokolo Kobo należy do parków typu zarośniętego. Infrastruktura nie jest rozbudowana, tłumów na początku sezonu nie ma. Zasięgu telefonii komórkowej również :-D. Można się odciąć i uprzyrodnić. My dzisiaj siedzieliśmy w betonowej altance nad wodą i oglądaliśmy przez dwie godziny krokodyle w rzece Gambia. Podobało nam się w tym parku. Jednak jeśli kto woli zobaczyć zwierza jak na dłoni, szczególnie któregoś z wielkiej piątki, to powinien ruszyć do parków na sawannie. W Afryce jest

Wiozą nas do języka

Obraz
  Po nocy w autobusie dotarliśmy do Tambacounda. Problem polega na tym, że trzeba szybko ogarnąć samochód i przewodnika do parku narodowego. Czasu nie mamy na dodatkowe dni, więc pole manewru małe. Albo jedziemy dziś albo w ogóle. Jak się rozjaśniło, ruszamy z buta do hotelu - prawdopodobieństwo spotkania kogoś skażonego śladową ilością angielskiego jest nieco większe niż na dworcu/garażu, na którym można wynająć dowolną brykę w dowolny rejon kraju za dowolnie wysokie pieniądze. Hotel - oczywiście - nie parle po angielsku. Ale zna kogoś, kto zna kogoś, kto angielski zna. No i się zaczyna, wpada pan, bierze nas na śniadanie (to z weganizmem), w tym czasie przyjeżdża kierowca, obaj wiozą nas do typa, co umie w angielski. Sprzedawca w sklepie spożywczym. Wyjaśnienia, negocjacje, interpelacje i zapytania; job (well) done, mission acomplished. Wyjeżdżamy do parku.

Jak wywołałem trzeci weganizm światowy (w Tambacounda)

Obraz
Wchodzimy do mikro-baraczku ze śniadaniem. Falista blacha, dwoje drzwi i okno, dwie ławki pod kątem prostym, nisko zawieszony blat mistrza ceremonii, butla gazowa, patelnia i pojemnik na kawę z ziołami. W szacownym miejscu stojaczek z surowymi jajkami - głównymi bohaterami spektaklu. Widzowie się schodzą. Ławki zajęte. Mistrz ceremonii rozbija jajko, wkraja cebulę, wrzuca na dymiący olej. Omlet trafia do przeciętej bagietki, a ta do ręki widza. I tutaj pojawia się mistrz suspensu - weganka. Spośród wszystkich dostępnych u mistrza ceremonii produktów wegańska jest bagietka, surowa cebula oraz przyprawy. Pokazałem palcami mistrzowi ceremonii jak ogarnąć weganizm: cebula poszatkowana, przyprawiona, trafia na olej, kilkadziesiąt sekund piekła i do bagiety. Vegan na sto dziesięć procent. Ten proces jest już nie do zatrzymania. Afryka będzie zielona... A jeśli już o bagietach mowa. Francuzi zostawili tutaj po sobie pieczywo. Lokalsi zaadaptowali na swój sposób. Można kupić bagietkę z ka

Rzecz o podróżowaniu

Obraz
Po Senegalu podróżuje się w stylu afrykańskim. W miastach, zazwyczaj poza centrum, znajdują się parkingi - dworce autobusowe, z których startują transporty. Każdy startuje jak się wypełni. Oznacza to, że nigdy nie wiesz kiedy pojedziesz. Coś jak autostop - dojedziesz na pewno, ale... kiedyś. Być może o dwunastej, być może o piętnastej. Średni czas oczekiwania na start to godzina. Jak masz pecha, to może być dwie i więcej. Kiedyś w Ugandzie wpadliśmy na dworzec jak wypełniło się ostatnie miejsce w busie. Pojechał i pomachał nam ogonem. A my wbiliśmy do nowego, świeżego, lecz pustego. Mogliśmy sobie wybrać miejsce, ale zanim się napełnił minęło kupę czasu. A minibus, który nie jedzie, to bardzo gorący i duszny minibus. W Senegalu podstawową formą jest seven-sitter. Kombi przerobione tak, że można w nim usadzić siedem osób plus kierowca (na pace ma dodaną kanapę, na którą wbijają trzy osoby). Tańszy jest minibus, w którym jedzie kilkanaście osób (bodaj czternaście). Z tego co widzę, są

No photo

Obraz
W Afryce, jak nigdzie indziej, ludzie nie lubią robienia fotek. Próbowałem w Kenii, Ugandzie, Rwandzie, teraz w Senegalu i zawsze to jest robialne, ale trudne. Najpierw trzeba wejść w interakcję, zbudować relację, potem można przejść do robienia fotek. Jak próbujesz z marszu, to panuje oburzenie. W Kenii pewne damy próbowały mnie opluć jak przyuważyły, że nagrywam film. Teraz w Saint Louis, na północy Senegalu, po zrobieniu fotki zostałem wezwany na dywanik przez pewną mamę. Z zaproszenia nie skorzystałem zasłaniając się słabą znajomością języka. Pytałem ludzi dlaczego tak, powiedzieli mi, że panuje przekonanie, że my te fotki robimy, a potem wystawiamy na sprzedaż i zarabiamy na nich miliony euro. Zatem - zapraszam inwestorów do zakupu moich fotek po promocyjnej cenie 999 tys. EUR ;-)

Biały szum

Obraz
Byliśmy dzisiaj na koncercie, w którym frontmanem był perkusista. Muzyka była gęsta. Grupa wzięła sobie za punkt honoru zagranie każdej trzydziestki dwójki oraz kilka pieczołowicie dobranych sześćdziesiątek czwórek. Świadomie zrezygnowali z zabiegu artystycznego zwanego graniem ciszą. Gdyby jednakowoż weszli na sto dwudziestki ósemki, wyszedłby biały szum. Taka cisza, tylko lepsza (do niektórych celów). Saint Louis, północny Senegal.

Senegal - pieśń na wejście

Obraz
Dotarliśmy do Senegalu po dwóch dniach podróży. Wybraliśmy tak specjalnie, żeby po drodze zahaczyć o Budapeszt. A tak wogle to lecimy na Teneryfę popracować, ale postanowiliśmy na trasie zahaczyć o Senegal. Blisko przecież. Czyli wykonujemy strukturę podwójnych zahaczeń podróżniczych, metazahaczenie: Teneryfa zapośredniczona przez Senegal zapośredniczony przez Budapeszt. Czy jakoś tak. Senegal, pierwsze państwo zachodniej części kontynentu, które odwiedzamy. No dobra, w roku pańskim dwa tysiące jedenastym było Maroko, ale ono jakoś tak jest na pograniczu światów i nie zaliczam go do zachodniej Afryki... Udało nam się niezwykle miękko dojechać z lotniska do centrum. To już chyba nie te czasy, kiedy na lotniskach panował dziki zachód zmieszany z nocą długich noży i prawem dżungli. Krótkie targowanie, z dwudziestu zjechaliśmy do szesnastu, potem konferencja z udziałem innych taksówkarzy na temat destynacji, to obok ronda, wiesz, jak dojedziesz, to w lewo, potem w prawo, takie tam; nasz