Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2012

Dwusetny

Z okazji dwusetnego posta życzę wszystkim czytelnikom kolejnych kilkuset

Smalltalk

Skąd jesteś? Uwielbiam Amsterdam. Nie z Holandi? Aha, no to skąd? A, z Polski, myślałem, że powiedziałeś Holandia. Jak na imię? Tak jak ta wyspa? Gdzie i skąd? O jak krótko/o jak długo. No i puścili cię z pracy? Że całkiem dookoła? Pół roku? Nie za krótko? Pewnie musisz się spieszyć.  Tak, tak. Nie, nie. I tak dalej masło maślane, hostelowy bullshit. Wiesz co? To ja sobie może lepiej poczytam książkę...

Australia - pierwsze macanko

O bogowie! Dotarlem do Australii i nie mialem wiekszych problemow na granicy! Wiekszych problemow, bo o aresztowanym jednego z trzech opakowan zywnosci liofilizowanej nie ma co mowic. W porownaniu do poprzednich zabaw to bulka z maslem ;-) Aresztowali i publicznie zabili mi liofila pochodzacego z Europy, rasisci, segragatorzy jedni. Natomiast puscili liofile z Nowej Zelandii. Taka karma podroznika - sucha karma, ktora od czasu do czasu traci zycie dla wyzszej idei. Tymczasem w Sydney wyladowalem w dzielnicy rozbojnikow. Na ulicach duzy poziom zepsucia; to dzielnica burdeli, hoteli na godziny i starych, pijanych marynarzy. No i, oczywiscie - z powodu ceny - hosteli dla backpakersow. Czyli takich jak ja gosci od taniego podrozowania. Zatem jest kolorowo. Na poczatku bylem nieco zniesmaczony mrowiskiem, mentalnym brudem na ulicach, nie tylko w mojej dzielnicy. Po dlugim przebywaniu w lesie i gorach wolalem towarzytwo ptakow a nie licznych grup spolecznych mniej lub bardziej pasujacy

Z nieba do piekła w trzy minuty

Obraz
NIEBO  PIEKŁO Kto choć raz jadł mango świeżo zerwane z drzewa, ten zrozumie Z komentarzy podczas robienia sesji - Co jest takiego specyficznego w mango? - A rosną one w twoim kraju? - Tak. - No właśnie .

Rzecz o języku

Zgodnie z lokalna nomenklatura mieszkańców Nowej Zelandii nazywa się Kiwi . Wszystko tam jest Kiwi : kiwi-piwo, kiwi-samochód, kiwi-podróż, kiwi-zabawa. Pankiwizm. Dlaczego? Sprawdźcie w necie. Dla odmiany mieszaniec Australii to Ozi. A ściślej: Aussie. W skrócie goście piszą OZ zgodnie z anglosaskim upodobaniem do używania skrótów składających się z podobnie brzmiących słów. W obu miejscach do każdego mówi sie mate , a podstawowym zwrotem grzecznościowym jest no worries, mate . So, read the god dammit blog and... no worries, mates!

Christchurch

Na Christchurch miałem plan ocierający się o doskonałość. Jak łatwo się domyślić nic z tego nie wyszło. Spać miałem na kałczu, czyli u autochtona będącego członkiem społeczności couchsufring'owców. Mój gospodarz wracał wieczorem do domu, więc miałem całe popołudnie dla siebie. Uderzyłem więc raźno do tzw. Art Gallery. Zamknięte. Kiedy otwarcie? Nie wiadomo, może za rok. Hm... No dobra, nie zrażony tym lokalnym niepowodzeniem stwierdziłem, że idę zatem do Muzeum (jak widać odrobiłem zadanie domowe i miałem PLAN). Zamknięte. Kiedy otworzą? Nie wiadomo, może za pół roku. Przepraszam, czy Katedra jest otwarta? Niestety również zamknięta, nie wiadomo, czy jej nie zburzą do cna. Hm... Punkty doskonałego planu spaliły zatem na panewce. Roztrzęsiona ziemia położyła część budynków, część poważnie naruszyła, rozkładając równocześnie mój plan na łopatki. Okazało się, że trzęsienie ziemi najbardziej narozrabiało w centrum miasta i wszystko pozamykali. Jedno było rok temu (mój przewodnik b

Rzecz o autostopie

Jeśli jeździsz stopem musisz przyzwyczaić się do zupełnie innej niż w przypadku komercyjnych przewozów formuły. Tutaj nie ma czegoś takiego jak harmonogram, nie ma usługodawcy i wymagającego usługobiorcy. Nie ma stąd-tam, odtąd-dotąd, nie istnieje teraz, zaraz. Istnieje droga i pewien cel określony z pewnym stopniem akuratności zarówno pod względem czasowym jak i przestrzennym. Wiele dróg prowadzi do pewnego celu, a przypadek nakreśla ścieżki. W stopie nie istnieje rozkład jazdy. W stopie istnieje rozkład przypadku. W określonym okresie czasu musi nastąpić pewien cykl koincydencji, innymi słowy Mariuszka musi wprzódy rozlać olej, żeby można się było na nim poślizgnąć. Pomniejsze okazje potrafią pożreć czas do ostatniej minuty, porzucić cię na obrzeżach wielkiego miasta bez szans na złapanie czegoś na ruchliwej ulicy i - bywa - wielogodzinne oczekiwanie na tego jednego, który się zmiłuje. Czasami warto zaczekać, czasami warto wyjść na stopa zbyt późno i ominąć pierwsze zwiastuny

Ku cywilizacji

Do Christchurch dotarłem autostopem. Ponad pięćset kilometrów zrobionych w trzech skokach. Najpierw przyjazna para zabrała mnie z zupełnie odizolowanego odcinka szosy prowadzącej do tras trekingowych (odcinka zupełnie nieuczęszczanego przez ludność, bo to dwudziestosiedmiokilometrowa trasa dojazdowa do granic parku i jeżdżą tam tylko turyści - o poranku, żeby zacząć trasę i wieczorem, żeby z niej wrócić), potem w mieścinie Glenorchy zabrała mnie pewna starsza pani, która nie miała żadnego celu transportowego. Po prostu zauważyła mnie idącego wzdłuż drogi i stwierdziła, że mi pomoże, bo po południu nikt mnie nie podrzuci (mieścina ma około dwustu mieszkańców i kto miał pojechać tego dnia do większego miasta, zrobił to o poranku). Od słowa do słowa wyszło na to, że zmierzam na drugą stronę wyspy, do Christchurch i babcia, pomyślawszy chwilę, powiedziała: słuchaj, szukam wymówki, żeby nie iść na imprezę, podrzucę cię kawałek. I z tego kawałka zrobiło się pół drogi. Babcia opowiadała mi h

Popiel

Myszy biegały po namiocie. Biegały mi po twarzy, po nogach. Polowały na orzechy w musli. A przecież - nauczony doświadczeniem z Patagonii i tutejszych tras zawiesiłem worek z żarciem na gałęzi nieopodal. Ciężki żywot trampera. Jeśli sypiasz pod namiotem poniżej dwóch tysięcy metrów, odwiedzi cię wiele stworzeń.

Jaskinia

Biegnij na dół, o bogowie, jakaż piękna dziura, białe ściany, stalaktyty, stalagnity, białe nacieki, izolacja; a gdzie drugie, zapasowe światło, nie ma? będę miał przerąbane, jeśli tutaj padnie mi czoło; gdzie dalej? tutaj, o stopa na dół, ręka za tę krawędź, byle w dół, byle zobaczyć więcej.; uważaj, czy uda się wrócić? nieważne, zobaczmy co będzie dalej; pochyl głowę, skręć trochę nogi, powinno przejść przez ten zacisk; o jaka piękna sala! uważaj, nie poślizgnij się, jeśli złamiesz tutaj nogę, to pewna śmierć, nikt nie wie, że tutaj wlazłeś; ale przecież nie, plecak został na górze, znajdą; tylko kiedy zaczną szukać? mało ludzi tutaj chodzi, a jeśli już, to większość ludzi zawraca za dwoma poprzednimi przeciskami, zaciskami; wciąż na dół, po głazach, wodzie, raz na kolanach, raz w półwyproście; ale gdzie jest teraz dół? może tutaj postawić nogę, może chwycę ręką i spróbuję... kucnąć, sprawdzić;  na dół! nie, za wysoko... to KONIEC, to koniec; wprawdzie zejdę z tej buły, ale sam na

Człowiek lasu

W Queenstown nie zabawiłem ani chwili. Z lotniska wystopowałem od razu do Te Anau, miejscowości w sercu gór, zrobiłem ostatnie zaopatrzenie żywnościowe, uderzyłem do centrum informacji po prognozę pogody i bilety uprawniające mnie do spania na tak zwanym Milford Treck*, zarezerwowałem łódkę, która miała mnie nazajutrz przewieźć do punktu startowego (nie da się tam dość na nogach, trzeba płynąć), zostawiłem nadmiar dobytku w jednym z depozytów** i pobiegłem do oddalonego o 6 kilometrów darmowego kampingu, gdzie w końcu udało mi się zjeść coś ciepłego i... wyspać. No dobra, nie wyspałem się, bo dzień pełen wrażeń skończył się bardzo późno, a ja musiałem być na nogach długo przed świtem, żeby zdążyć na zarezerwowaną łódkę. Ale trzymajmy się literackiej wersji ze snem, to mnie wprawia w lepszy nastrój. W przeciągu następnych kilku dni zrobiłem trzy trasy z tak zwanej grupy Great Walks: Milford, Kepler i Ruteburn. Z punktu widzenia górskiego to trasy bardzo łatwe (o ile pogoda dopisuje,

Choć oko wykol

Porzuciłem gdzieś za sobą plecak, wlazłem w ciemne krzaki w nadziei na kawałek równego miejsca. 'Ciemno tutaj choć oko wykol. Chyba powinienem zapalić światło, trochę tutaj za gęsto'- pomyślałem. I nagle uderzenie, błysk światła w prawym oku, jakaś ostra ingerencja na powierzchni powieki... W podcieniach drzew nie zauważyłem małej czarnej gałązki czyhającej na mnie w mroku. Wellington postanowiło mi pogrozić palcem. I to solidnie. Rano bolał mnie oczodół i miałem zaczerwienione oko. Wnioski na przyszłość. Pamiętaj, nie chodź w nocy po gęstym lesie bez światła. Nigdy. Tej nocy umościłem sobie legowisko na stromym stoku podsypując, podkopując skosy; zbudowałem małą wertykalną platformę na swoją karimatę. Spałem pod chmurą, bo było ciepło, a nad moją głową falowały wielkie drzewa miziając się z na-wpół-zachmurzonymi gwiazdami. To była spokojna noc.

Wellington

Wellington okazało się bardzo miłym miastem. Bardzo kompaktowa konstrukcja umożliwia dotarcie na nogach do większości interesujących miejsc, ludzie spokojni, przyjaźnie nastawieni do przybyszów, chętnie pomagają, wykazują sami inicjatywę, jeśli tylko staniesz na rogu ulic i będziesz przyglądał się tępym wzrokiem mapie. Generalnie w Nowej Zelandii im bardziej na południe tym większy luz i większa pogoda ducha. W Auckland ulice wyglądały jak w dużych tyglach europejskich. Mieszanka wyścigu szczurów, turystycznego czasowego tumiwisizmu, zła i dobra, marginesu społecznego zbierającego tu i ówdzie drobne datki na żarcie, piwo czy inne używki. Wellington było o wiele bardziej ustabilizowane, w oczach ludzi było mniej szaleństwa. Niestety okazało się, że największe muzeum w Nowej Zelandii, tak zwane Te Papa, zostało zbudowane za olbrzymią kasę z myślą o zabawie a nie edukacji. Udało się twórcom stworzyć duże wesoło-muzealne miasteczko. Wszystko interaktywne, dotykalne, multimedialne. Moż

Without sound we are nothing

Stary Maorys śpiewał. Nucił monotonną melodię od czasu do czasu podnosząc głos, czasami przechodząc w coś pośredniego pomiędzy śpiewem a recytacją. Zamknąłem oczy i słuchałem tego szmeru, nuty pełzały mi powoli po karku wprawiając w doskonały nastrój. - You know Kuba, without sound we are nothing. Maorys zabrał mnie na stopa niedaleko Auckland i przewiózł jakimś rozklekotanym pojazdem sto kilometrów na południe w stronę Wellington. Na zakończenie podróży dałem mu swój dźwięk, dałem mu swoją drumlę.

Stopem na Południe

Ruszyłem stopem na południe. Moją destynacją miał być park narodowy Tongariro. Chciałem zrobić tam jeden z możliwych trekingów i przeskoczyć na południową wyspę, żeby dokończyć dzieła w okolicach stanu Fiordland. Na początku nieśmiało, krok po kroku przesiadałem się z pomniejszych stopów tworzonych przez różnych mniej lub bardziej kolorowych ludzi, aż dopadł mnie pewien Maorys w rozklekotanym czterokołowcu usiłującym utrzymać prostą linię na autostradzie. Ludek miał całkiem wytatuowaną twarz w odpowiednie wzory, włosy związane w czuba. Ponoć jechał na uniwersytet w Hamilton porozmawiać na tematy etniczno-polityczne. Wyglądał na zaangażowanego działacza. Podczas jazdy śpiewał, recytował modlitwy, pokazywał mi 'swoją' ziemię. Zjechaliśmy nawet z głównej drogi, żeby przejechać przez pewną ważną dla jego plemienia rzekę. Nie wiem i nigdy się nie dowiem na ile to była poza, na ile prawdziwe działanie. Niemniej jednak czułem się w jego towarzystwie doskonale, to był dobry człowiek

Potlacz

Wykonało się. Potlacz miał miejsce w Auckland przed wyjazdem w stronę Wellington. Porzuciłem lub zniszczyłem przedmioty, które nie były mi już potrzebne. Zostało za mną trochę wspomnień, starych biletów, zeszytów, zużytych ciuchów, no i żarcia pozostawionego w hostelowej kuchni na 'wspólnej' półce, dzięki czemu stałem się kilka kilogramów lżejszy. W rezultacie mogę teraz spakować się do jednego plecaka, co daje mi szansę na podróżowanie stopem i trekowanie po tym wspaniałym kraju. Jestem oczyszczony, wziąłem materialny prysznic.

Nowa Zelandia

No i stało się, 13 maja dotarłem do Nowej Zelandii, definitywnie opuszczając hiszpańskojęzyczną strefę po trzech długich miesiącach kaleczenia tego języka. Teraz czas na język angielski. Co do daty: pamiętam widok tablicy informacyjnej: 13 lipca, godz. 13:13. To był śmieszny dzień. Na lotnisku w Tahiti znowu przyłapali mnie na braku biletu wyjazdowego (linia lotnicza nie zabierze mnie do Nowej Zelandii, jeśli nie mam biletu na następny etap podróży)- przeoczyłem fakt i znowu musiałem kupować bilety w ostatniej chwili. Jak widać potrafię uczyć się na błędach . Na szczęście udało mi się kupić bardzo tani bilet do Australii na 29 maja roku pańskiego bieżącego, co ustaliło moje dalsze plany. Tym razem postanowiłem nie popełniać trzeci raz tego samego błędu i wczoraj kupiłem bilet na wylot z Australii. Uff, do dwóch razy głupota. Wizę już mam, trzymajmy kciuki, żeby tym razem nie było niespodzianek. Po przylocie zadeklarowałem, że wnoszę ze sobą żarcie. Mam trochę kempingowej suchej

O dniu, którego nie było

12 maja przekroczyłem linię zmiany daty. Podczas podróży przeskoczyłem z waszej przeszłości do waszej przyszłości - wsiadłem w wehikuł czasu 12 maja, natomiast wysiadłem 13. Teraz u mnie jest to co u was dopiero będzie. Czyli żeby obliczyć która u mnie godzina musicie dodawać zamiast, jak dotychczas, odejmować. W związku z tym cały 12 dzień maja roku diabelskiego 2012 poszedł na strwon. Proszę mi opowiedzieć co się działo, ponieważ nie miałem tego dnia, całkiem się nie odbył, a mnie ciekawi co też dobrego się wydarzyło kiedy byłem i jednocześnie mnie nie było. Jestem teraz naznaczony, jam jest człowiek o jeden dzień młodszy niż powinien być. Bogowie tego nie lubią. Różnica wieku pomiędzy ‘jest’ a ‘powinno być’ tworzy to pusty bufor mierzony w sekundach, swoistą próżnię, która może tego i owego boga nieco rozjuszyć.

Tahiti

W Polinezji Francuskiej spędziłem cztery pełne dni (nie licząc wjazdowych i wyjazdowych półcząstek), teraz siedzę na lotnisku i przygotowuję się do spania - mój samolot w stronę ‘nowego’ odlatuje jutro o świcie, a moje miejsce kloszarda zbunkrowane w ciasnym kącie za reklamami bogatych hoteli już się podgrzewa. Jest tutaj pewien ludek, który mieszka na lotnisku, ma zarezerwowane dwa inne kąty. Znamy się już z widzenia. Tahiti nie przywitało mnie jakoś szczególnie miło. Wysiadłem w nocy z samolotu i spędziłem noc na lotnisku, żeby nie bujać się po nieznanym mieście w nocy i nie płacić niepotrzebnie za nocleg. Rano postanowiłem uderzyć do miasta. Jako że to tylko 5 kilometrów, rozpocząłem relokację z buta. Kupiłem bagietę (charakterystyka francuskiej strefy wpływów uwidacznia się w postaci pieczywa; w starych brytyjskich koloniach niepodzielnie panuje gumiaste pseudopieczywo tostowe), cieszyłem się słońcem i nowym doświadczeniem. Po jakimś czasie podjechało do mnie dwóch gości na row

W pogoni za sloncem

Wykonalo sie, moj czas na Wyspie Wielkanocnej dobiega konca. To bylo wspaniale kilkanascie dni, niezwykle spokojnych, ale jakze produktywnych. Spotkalem tutaj sporo fajnych ludzi, jadlem dobre, ale proste zarcie, zwiedzalem i biegalem po gorkach. Wyspe zapamietam do konca mych dni, a opuszczam ja ze scisnietym gardlem. Ponieważ gonię słońce, po prawie siedmiu godzinach lotu prawie nie ruszę zegara. Największa zabawa będzie jednak przy przekraczaniu linii zmiany daty na następnym etapie mojej podróży. Wtedy zniknie mi jeden dzień. To będzie dzień, którego nie będzie, dzień, którego nie doświadczę. Dzisiaj lecę na Tahiti. Tam zamierzam spędzić 4 dni i ruszam w kierunku Nowej Zelandii. Przygodo przybywaj!

Zima idzie

Zima idzie, nie ma na to rady. Dni tutaj coraz zimniejsze, często pada deszcz, a oceaniczna woda ma niższą temperaturę niż nasz szarobury Bałtyk w lecie. Niebawem moja przygoda z Wyspą Wielkanocną dobiegnie końca, a mnie pogna jeszcze bardziej na południe. W stronę zimy i nowozelandzkich gór. Z małym przystankiem na Tahiti.

Wulkan

Owego dnia postanowiłem wybiec na wulkan Rano Kau*. Synchronizacja oddechu, myśli i pracy mięśni; ostre, południowe słońce**, muzyk na uszach i wszędobylski w polu widzenia granatowy ocean. Wróciłem szczęśliwy. Uwielbiam proste życie, które tutaj prowadzę. Rano biegam, świeżo upieczony chleb kupuję w piekarni nieopodal kampingu, a tuńczyka od rybaków wracających z połowu. Zwiedzam, czytam, pracuję nad rzeczami studyjnymi... Sielanka lat beztroskich, już dawno zapomniana, wykopana z zakamarków pamięci na Wyspie - Raju Archeologów. * 324 m. n.p.m. Trzysta metrów w pionie ma na ten przykład szlak ze schroniska na Starych Wierchach na Turbacz - to w ramach patriotycznych wizualizacji przewyższeń ** Kruczek polega na tym, że tutaj, na południowej półkuli, południe oznacza zimno ;-)

Moai

Posągi zwane moai - pełno ich tutaj. Poniszczone przez czas, człowieka i przyrodę, niektóre odrestaurowane, inne leżące twarzą ku ziemi, całe lub we fragmentach. Moai były w zdecydowanej większości wyprodukowane w kamieniołomie na jednym z wulkanów o nazwie Rano Raraku z utwardzonego popiołu wulkanicznego (wygląda to jak blok solidnie sprasowanego żużla), jedynie nieliczne pochodzą z innego miejsca i są zrobione z innego materiału. Produkcją zajmował się zespół pięciu kamieniarzy przez kilka miesięcy, nawet jeden rok. Po wykonaniu Moai był transportowany w inne zakątki wyspy. Są przeróżne teorie na temat metody transportu, te sensowniejsze były przez autorów zweryfikowane w praktyce. Najprostsza teoria zakłada transport na rolkach z pni drzew (co tłumaczyłoby całkowitą deforstrację wyspy - pnie wycięto w pień w imię Idei), inna - bardziej twórcza, co nie oznacza, że lepsza, zakłada, że posąg stawiano pionowo i przesuwano jak lodówkę, przenosząc środek ciężkości to z jednej strony, t

Curranto

Onego dnia udało mi się załapać na tak zwane curranto. Spotkał mnie niesamowity przywilej, albowiem jest to potrawa, której przygotowanie zajmuje sporo czasu, w związku z czym w restauracji tego dostać się zanijak nie da bez zamówienia tego wprzódy. Tak z tydzień wcześniej. A w czym tkwi tajemnica? Otóż, drodzy państwo, curranto to chilijska metoda przygotowania potrawy (niektórzy twierdzą, że charakterystyczna jedynie dla wyspy Chiloe, ale jak się przejrzy przepisy kulinarne z całego świata, to można znaleźć potrawy tworzone w sposób analogiczny, choćby w basenie Morza Śródziemnego, czy na dalekich stepach azjatyckich), zgodnie z którą wybrane produkty warzy się głęboko w ziemi, pod nad wyraz ciepłą kołdrą utkaną z gorącej skały wulkanicznej. Curranto, które przyjęło mnie w swoje owiane przyprawą objęcia, przygotowywane było ze względu na pewne święto w lokalnym kościele katolickim. Jedna z rodzin, która - jak lokalna wieść niesie - specjalizuje się w tej dziedzinie od

Wyspa Wielkanocna

Po kilku pomniejszych przygodach dotarłem na Wyspę Wielkanocną. Jest to najbardziej osamotniona pod względem społecznym wyspa. Do kontynentu znajdującego się na wschodzie mamy 3700 kilometrów, do najbliższej zamieszkanej wyspy na zachodzie jakieś 1900 kilometrów. Administracyjnie wyspa należy do Chile, jak się należy spodziewać działają tutaj - choć nie wiem na ile silne - ruchy separatystyczne. My nazywamy ją Wielkanocną ponieważ został odkryta w pewną kwietniową niedzielę wielkanocną roku pańskiego 1722 przez ekspedycję Holendrów, autochtoni zwą ją Rapa Nui. Wyspa została dawno temu uformowana przez trzy wulkany, które pracowicie wylewały swoje żale aż utworzył się trójkąt wystający nad powierzchnię Oceanu Spokojnego. Zgodnie z badaniami prezentowanymi w lokalnym muzeum z czasem wyspa zniknie pod powierzchnią wody, bowiem stoi na płycie wsuwającej się pod kontynentalną płytę Ameryki Południowej. Skrawek lądu nie jest duży, to - jak się rzekło - trójkąt o boku dwudziestu

Półmetek

Niniejszym ogłaszamy nadejście półmetka imprezy. Niech się jej darzy.