Atauro
Po krótkim, w godzinach liczonym odpoczynku wyruszyłem z Dili na wyspę Atauro. Ten wyjazd udowodnił, że azja time ma się tutaj jak najlepiej. Najpierw okazało się, że pływający raz w tygodniu prom wyjechał dwie godziny przed czasem. Potem okazało się, że tenże prom wracał również dwie godziny wcześniej niż zaplanowano. Nikt nic nie wie, nawet pracownicy biura, a tubylcy podawali czas odjazdu mniej więcej od godziny drugiej do szóstej po południu. Ale koniec języka za przewodnika i... udało się. Jestem z powrotem w Dili i szykuję się do jutrzejszego wyjazdu do Indonezji.
Wyjazd na Atauro był jak najbardziej udany.
Popłynąłem z rybakami na oddaloną o 30 kilometrów wyspę, wysiadłem na suchy ląd zupełnie mokry, ponieważ rachityczna łódka rozbijała się o fale, a krew oceanu lądowała bezpośrednio na mnie. Na szczęście nauczony doświadczeniem z innych mórz i innych czasów, opakowałem wszystkie istotne rzeczy w worki foliowe i skończyło się jedynie na mokrych ciuchach.
W nocy udało się mi załapać na festiwal kultury lokalnej. Autochtoniczne zespoły pieśni i tańca pokazywały na co je stać. A nieliczne miały się czym pochwalić. Dawno nie słyszałem tak zacnie śpiewających pań. Przy okazji lubię monotonny, medytacyjny zaśpiew połączony z równie monotonną i rytmiczną choreografią.
Na zakończenie krótkiego, dwudniowego wypadu, pomimo wewnętrznych zapewnień, że dość już tych gór, wczesnym świtem wyskoczyłem na najwyższą górę tej wyspy, z przewodnikiem, bo ktoś mi powiedział, że 'nie wolno samemu', a ja nie miałem czasu na ciuciubabkę z lokalsami, wykąpałem się, wypiłem kawę i w te pędy pobiegłem na prom, który wyruszał - jak pamiętamy - o dwie godziny wcześniej niż wyruszał. Wskoczył w swoją przyszłość, a ja musiałem nieco zakrzywić czasoprzestrzeń, żeby zmieścić się w ten tunel. Na szczęście zdążyłem, bo - jak to już w prologu sygnalizowano - jutro lecę do Indonezji, bilet już kupiony, szkoda byłoby go stracić.
Wyjazd na Atauro był jak najbardziej udany.
Popłynąłem z rybakami na oddaloną o 30 kilometrów wyspę, wysiadłem na suchy ląd zupełnie mokry, ponieważ rachityczna łódka rozbijała się o fale, a krew oceanu lądowała bezpośrednio na mnie. Na szczęście nauczony doświadczeniem z innych mórz i innych czasów, opakowałem wszystkie istotne rzeczy w worki foliowe i skończyło się jedynie na mokrych ciuchach.
W nocy udało się mi załapać na festiwal kultury lokalnej. Autochtoniczne zespoły pieśni i tańca pokazywały na co je stać. A nieliczne miały się czym pochwalić. Dawno nie słyszałem tak zacnie śpiewających pań. Przy okazji lubię monotonny, medytacyjny zaśpiew połączony z równie monotonną i rytmiczną choreografią.
Na zakończenie krótkiego, dwudniowego wypadu, pomimo wewnętrznych zapewnień, że dość już tych gór, wczesnym świtem wyskoczyłem na najwyższą górę tej wyspy, z przewodnikiem, bo ktoś mi powiedział, że 'nie wolno samemu', a ja nie miałem czasu na ciuciubabkę z lokalsami, wykąpałem się, wypiłem kawę i w te pędy pobiegłem na prom, który wyruszał - jak pamiętamy - o dwie godziny wcześniej niż wyruszał. Wskoczył w swoją przyszłość, a ja musiałem nieco zakrzywić czasoprzestrzeń, żeby zmieścić się w ten tunel. Na szczęście zdążyłem, bo - jak to już w prologu sygnalizowano - jutro lecę do Indonezji, bilet już kupiony, szkoda byłoby go stracić.