Wulkan
I wszelkie obietnice spokojnej, kontemplacyjnej podróży po Indonezji okazały się czczą
gadaniną, słowem rzuconym na wiatr wiejący nad pewnym wulkanem. Ledwie minęły
dwa dni od obietnic, a już bujałem się po jego stokach na wyspie Lombok. Wszak
po lekturze przewodnika poczułem zew krwi i złakomiłem się na 3700 metrów ponad
poziomem morza, ciepłe źródła i malownicze jezioro we wnętrzu krateru.
A było to tak…
Bali w wersji super-turystycznej znużyło mnie okrutnie.
Jazgot, lejący się strumieniami alkohol, sex, drugs and bulshit-disco
przeładowały moje zmysły w przeciągu nanosekund. Spędziłem tam dwa dni z małym
hakiem, czyli o jakieś dwa dni za długo. Z drugiej strony potrzebowałem
odpoczynku po Timorze…, po prostu zbrakło mocy, żeby tuż po przyjeździe zrywać się o
poranku i bujać w nową trasę. Jak już się wyspałem, odżywiłem, czyli
pozbierałem do kupy, postanowiłem ruszyć
na maleńkie wysepki Gili – ludzie powiadali, że to raj; piękne plaże, zero
samochodów, zero motorów, po prostu rowery i konne dorożki. Wtedy jeszcze chciałem
się trzymać pierwotnego planu i odpoczywać w ciszy i spokoju. Sprawa odmieniła się w przeciągu kilku minut.
Jak dobiłem do brzegów raju obiecanego, okazało się, że za pięć minut rusza
całkiem fajny prom, który może zawieźć mnie na inną wyspę, w stronę Wulkanu. No
i stało się, zamiast na Gili wylądowałem na Lombok i zacząłem szukać opcji na
dojazd do miejscowości, z której ruszał szlak na górę. Po drodze spotkałem dwóch Amerykanów, których
gnał ten sam instynkt, więc połączyliśmy siły, poszukaliśmy opcji i dość szybko
daliśmy się zrekrutować pewnym osobnikom, którzy świadczyli usługi
przewodnickie. To kolejna góra, której nie wolno robić solo – lokalna przedsiębiorczość
pod ekologiczną zasłoną dymną ustaliła odpowiednie ograniczenia. Nasi
gospodarze zawieźli nas do wioski, umieścili w hosteliku, który otoczony był
rajskim ogrodem. Cisza, spokój, wspaniała kuchnia dowodzona przez nastoletnią
córę właścicieli. Po raz kolejny chciało mi się wyć z radości, czas
zatrzymywać, trwać w stanie prawie idealnym.
Trasę na wulkan, którego zwą Rinjani, wykonaliśmy w trzy dni.
Spaliśmy w namiotach na obręczy krateru, ponoć na wysokości 2600 metrów. Ponoć,
bo nasi przewodnicy dość często zmieniali zeznania, a i angielskim zanadto nie
grzeszyli. Po drodze zdarzyło się jezioro i ciepłe źródła, które dały mi
mnóstwo radości. Po drodze zdarzył się dość rzeźnicki marsz pod rozsypującą się
górę, w promieniach księżyca; rozpoczęty o drugiej w nocy, żeby zdążyć na
wschód słońca. Po drodze zdarzył się wreszcie przyprawiający o dreszcze, mroźny
i wietrzny poranek na niemal czterech tysiącach okraszony ciepłym, czerwonawym
światłem pewnej gwiazdy pomieszkującej na rubieżach Drogi Mlecznej. Było miło.
Trudności praktycznie tam nie było. Natomiast ciekawa – i jak to się wyżej rzekło:
nużąca – była konstrukcja. Cała obręcz wulkanu, jak i jej najwyższy punkt
uznawany za szczyt, zbudowany jest z zupełnie luźnego, miejscami sprasowanego
żużla wulkanicznego. Idzie się po tym jak po wielkiej wydmie: dwa kroki do
góry, jeden na dół wraz z osypującym się piachem. Wyobraźcie sobie teraz, że
bujacie pod górę po piachu nachylonym pod kątem 47 stopni. I tego wszystkiego jakieś
3100 metrów przewyższenia – ruszyliśmy z 600 metrów, skończyliśmy na 3726.
A ekologię, moi drodzy, to oni mają głęboko w dupie. Szlak
zaśmiecony i okupiony do granic możliwości. W pewnym momencie nazwałem go
wc-trasą. Uboczne produkty przemiany materii gatunku homo sapiens wraz z
pewnymi odpadkami celulozowymi walały się praktycznie wszędzie, nawet na ścieżce, a jakże
ludzki, kloaczny smród towarzyszył nam praktycznie wszędzie.