Pieśń na wyjście

Bracia i Siostry,
Impreza ma się ku końcowi. Dzisiaj pakuję się do samolotu z Eidhoven do Katowic i w okolicach dziewiątej wieczorem moje buty powinny stanąć na polskiej ziemii, by dwie godziny później dotrzeć do słodkiego Miasta Królów. Zgodnie z nową świecką tradycją wprowadzoną kilka lat temu należy nam się odrobinę statystyk.

Była to impreza, w której dużą rolę odegrał przypadek, a przeróżne koincydencje napisały jej scenariusz. Teraz jestem diabelnie zmęczony, bo jechałem przez pół roku na wysokich obrotach i nie miałem za dużo czasu na odpoczynek, ale dzięki temu podróż była wspaniała. Ileż to razy krzyczałem: ale jest zajebiście, chwilo trwaj! Miałem mało czasu, więc czasami spałem po cztery godziny dziennie, żeby dłużej nacieszyć się miejscem.

Fundamentami idei przyświecającej imprezie były zmiana i prędkość przemieszczania się, które umożliwiły błyskawiczny przegląd kultur, światopoglądów, różnych warunków geograficznych. W związku z tym podróż miała charakter kulturoznawczych studiów porównawczych w praktyce. Ileż to razy mówiłem: idzie nowe! Prawdziwy kalejdoskop, od którego może zakręcić się w głowie.

Rzecz na ogólnie
- przejechałem dookoła kulę ziemską, w kierunku zachodnim
- biegłem tak szybko poprzez różne strefy czasowe, że sam się w tym pogubiłem (w przypadku jazdy na zachód zegar klika do tyłu aż przeskoczysz linię zmiany daty i nagle jesteś z przodu; taka podróż z przeszłości do przyszłości za pomocą jednego kroku nad pewną umowną linią)
- straciłem w ten sposób jeden dzień, jestem zatem młodszy niż jestem
- w związku z przyjętą strategią i prędkością przemieszczania się miałem do dyspozycji wszystkie możliwe pory roku (zima, wiosna, lato, jesień, pora deszczowa, pora sucha) - taka bezstratna kompresja klimatyczna
- żyjąc w większości poza dużymi miastami zsynchronizowałem się z czasem geograficznym. Z jednej strony żyłem w rytmie księżycowym (w górach wiedza o fazie księżyca pomaga zaplanować atak szczytowy: jeśli jest pełnia, wiesz, że nie potrzebujesz światła na nocny spacer). Z drugiej strony żyłem zgodnie ze słońcem - budziłem się przed wschodem, spać szedłem niedługo po zachodzie i musiałem pamiętać godziny tych zdarzeń (w zimie dzień jest krótki, więc bujając po górach musisz wiedzieć ile godzin masz do dyspozycji i kiedy gaśnie światło, żeby zadbać o swoje bezpieczeństwo i zaplanować w rozsądny sposób trasę)
- ... i dzięki stałej aktywności fizycznej zapomniałem co to jest przeziębieni
- a azjatycka kuchnia oszczędziła mi zatruć pokarmowych, wszelkich nieżytów i jelitowych frustracji

Wyliczanki
- cała przyjemność zajęła mi 178 dni (o prawie sto dni więcej niż Mglistemu Filusiowi, który jechał w przeciwnym kierunku i - w przeciwieństwie do mnie - zyskał jeden dzień, co pozwoliło mu wygrać zakład)
- a migawka mojego aparatu klapnęła 6905 razy
- odwiedziłem 12 nowych krajów: Tanzania, Argentyna, Chile, Urugwaj, Paragwaj, Panama, Polinezja Francuska, Nowa Zelandia, Australia, Timor Wschodni, Indonezja, Malezja. Nie wliczam w to jednego dnia w Brazylii, ani krajów europejskich, w których byłem już wcześniej
- udało mi się dotrzeć do błyskotek takich jak Galapagos (raj dla tych, co kochają przyrodę) i Wyspa Wielkanocna (raj dla tych, co kochają archeologię i etnologię)
- zatem podczas tego wyjazdu miałem do czynienia z naturą i kulturą
- wydeptałem trzy góry z tak zwanej klasycznej Korony Ziemi: najwyższy szczyt Ameryki Południowej, Aconcagua w Argentynie, 6962 m. n.p.m., najwyższy szczyt Afryki, Kilimandżaro w Tanzanii, 5895 m. n.p.m., najwyższy szczyt Australii, Góra Kościuszki, 2228 m. n.p.m..
- ...oraz kilka innych: Indonezja: Rinjani (3726, wyspa Lombok),  Timor Wschodni: Ramelau (2986), Matebian (2315), Manucoco (995, wyspa Atauro), Polinezja Francuska: Aorai (2066, wyspa Tahiti), Rotui (899, wyspa Moorea) 
- na tych szlakach wydeptałem kilkanaście tysięcy metrów przewyższenia
- ... i w konsekwencji przeszedłem około 400 kilometrów na butach
- jako żeglarz przepłynąłem 1000 mil morskich na jachcie i - co ponoć znaczące - przekroczyłem na łajbie równik
- jako autostopowicz przejechałem 1500 kilometrów po pustkowiach australijskiego interioru (i znacznie więcej w mniej legendarnych miejscach)
- kolejne 1500 kilometrów zrobiłem w pociągu zwanym The Ghan, australijskiej wersji kolei transsyberyjskiej
- widziałem obiekty będące legendą w swej kategorii: Uhuru (szczyt Kilimanjaro), Uluru (czerwona, święta góra Aborygenów), Cerro Torre (święta góra dla wspinaczy, dla tych, co góry nie znają polecam film instruktażowy pod tytułem Krzyk Kamienia), wodospady Fos de Iguazu na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii, dwie wieże w Kuala Lumpur, operę w Sydney, grób Evity w Buenos...

O literaturze
- dzięki czytnikowi elektronicznemu ten wyjazd to prawdziwe spotkanie z literaturą, na nowo odgrzebałem moich starych mistrzów, poznałem również nowych. Czołgałem się z Redem po niebezpiecznej Zonie, telepatycznie porozumiewałem się z dziećmi rodzonymi o północy, grałem w klasy z Horacio Oliveirą, szukałem misji w bezmiarze Gmachu, medytowałem na dnie studni z panem Okedą, kłóciłem się z tyrnym Polanco i wszeburnym Calakiem, kupowałem cerarytowy kamień z Marrastem i drżałem na myśl o tym, że Alicja po drugiej stronie lustra miałaby przerąbane, gdyby nie żyła w przeciwnym kierunku czasowym. I na pięciu tysiącach metrów, w base campie pod Aconcaguą, z pewnym jakże rozsądnym dżentelmenem broniłem Sokratesa ;-)

O samotności
- samotna impreza jest bardzo wymagająca, musiałem być dla siebie jednoosobowym biurem podróży, przewodnikiem, zaopatrzeniowcem, ochroniarzem, niańką i stańczykiem
- to praca 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu, bez wytchnienia, nie ma z kim dzielić się obowiązkami, nawet do toalety na dworcu trzeba iść z plecakiem, bo nie ma tego komu zostawić
- dlatego często korzystałem z obszernych toalet dla niepełnosprawnych - w pełnym rynsztunku bojowym, z kompletnym osprzętem górskim, przygotowanym na srogą zimę mój bagaż był olbrzymi i ważył około 27 kilogramów (a i tak po Aconcagui część wysłałem do domu, część wyrzuciłem, część zgubiłem)
- poza tym samotna podróż na każdym kroku udowadnia, że co dwie głowy to nie jedna. Samotnie bardzo łatwo popełnić błąd strategiczny, nie ma kto korygować błędów, nie ma z kim konsultować pomysłów. Sprawdziłem to na własnej skórze. 

O bezpieczeństwie
- tego typu podróż ma charakter gry w szachy: trzeba stale na siebie uważać, jeden błąd może drogo kosztować, przez jeden głupi ruch można przegrać nawet wygraną partię

O trudnościach i różnicach
- w każdym kraju coś jest łatwe, coś jest trudne, zawsze są jakieś schody, np.: w każdym hostelu w Ameryce Południowe jest wifi, nie ma tego w Nowej Zelandii i Australii, w jednym kraju można płacić kartą, ale karta nie działa w bankomacie, w innym kraju dokładnie na odwrót
- w każdym miejscu trzeba się przystosować do lokalnych sklepów: coś jest tanie, coś jest drogie (np. na Wyspie Wielkanocnej tani i dobry chleb, za to drogie jogurty, w Auckland paskudny chleb, doskonały jogurt i wytwory mleczne), zatem trzeba zapomnieć o swoich przyzwyczajeniach i preferencjach żywieniowych (jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one)
- analogicznie w górach: każde góry mają swoją specyfikę, trzeba się ich nauczyć - w jednych brakuje wody i musisz mieć zapas na cały dzień, albo i dłużej, w innych wody pod dostatkiem, ale za to straszy śnieg i lód
- stale zmienia się klimat: raz jest ciepło, raz zimno, trzeba mieć wszystko ze sobą; jadąc w pół roku dookoła świata prawie na pewno zahaczysz o zimę (jeśli nie zaplanujesz ucieczki odpowiednio wcześnie, rezygnują przy okazji z fajnych destynacji na rzecz mniej fajnych)

O bagażu
- ciężki bydlak!