Gili
Idziemy po plaży, grupka jednorazowych, podróżniczych znajomych. Noc, skąpe
światło półksiężyca, wyłączone czołówki. Nagle pod nogami jakiś gruby, długi i
pręgowaty kształt z wody wypełza. Mikrosekundy konsternacji, czas zamrożony atawistycznym
strachem. I nagła, pełna dynamiki kontrreakcja.
- Get back! Get back!
Odskakujemy jak oparzeni, odpalam światło. He, he. To tylko
jakiś sprzęt rybacki. Głupi ci Europejczycy, nie potrafią odróżnić liny od węża
boa.
(…)
Wbiłem w wąwóz, poruszałem się kilka centymetrów od jego
najeżonych kolcami ścian. Dookoła twardy, kolorowy las i dziwnie ukształtowane
zwierzęta. Przeciągałem chwilę do granic wytrzymałości, aż we łbie zaczęło
trzeszczeć. Aż do momentu, gdy głębiny wygnały mnie do góry. Uderzyłem na
wydechu w stronę powierzchni, z asekuracyjnie podniesioną do góry ręką,
rozglądając się za przepływającymi od czasu do czasu łódkami.
Po Górze udałem się na wspomniane już uprzednio Gili, żeby skonfrontować
zasłyszane legendy z moją subiektywną
rzeczywistością. Okazało się, że ludzie
mieli rację – to raj. Samochodów niet, motorów niet, jedyne hałasy to szum
morza, cykanie tabunów świerszczy, czy jakiejś ich lokalnej odmiany, mlaskanie gekonów, pianie koguta i dość odległy dźwięk przepływających łódek.
Śpię za jakieś nieduże pieniądze w domku na palach. Mam łóżko w rozmiarze XXL (mogę
na nim grać w rugby), słoną wodę w kranie i zajebistą werandę z miejscem do
czytania.
Cóż za perfekcyjnie spędzony czas! O wschodzie słońca
popływałem, potem zjadłem dość skromne jak na moje możliwości śniadanie i
ruszyłem na podbój głębin. W tym celu wypożyczyłem sprzęt zwany u nas ABCakiem,
czyli: płetwy, rura i maska. Wyspa nie jest zbyt duża, obszedlem ją w ciągu
dnia dookoła, nurkowałem, a w przerwach czytałem książki. No i, zupełnie przy
okazji, usmażyłem się koncertowo. Aż dziw bierze, że nie mam pęcherzy. I
przedawkowałem pływanie, błędnik mi oszalał – buja mnie do teraz, jak po
długiej jeździe autobusem. Ale warto było. Woda tutaj jest niezwykle kolorowa –
rafa i ryby mienią się wszystkimi dostępnymi odcieniami, a w zakresie
projektowania kształtów natura ma fantazję nieograniczoną. Nie ma jakiś szczególnych zanieczyszczeń, więc widoczność
jest doskonała, na kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt metrów.
A dlaczego lubię pływać? Woda daje mi trzeci wymiar, nieosiągalny
na matce ziemi. Nurkując mogę się poruszać w każdym z dostępnych dla nas
kierunków. Pełne 3D czasowo ograniczone pojemnością płuc. No i, tam, w głębinach, nie ma ludzi, z którymi trzeba by konwersować, trwonić czas na mało istotne, kurtuazyjne rozmowy...
I wiecie co jest jeszcze tutaj fajne? Poczucie bezpieczeństwa. Po okrytej złą sławą Ameryce Południowej, treningu w przeróżnych mniej lub bardziej stabilnych krajach to prawdziwa ulga. Można zostawić graty na plaży, aparat w pokoju i... nic.
Zatem żal, prawdziwy żal będzie wyjeżdżać. A gdzie mnie teraz gna?
Do Jakkarty, czas nadszedł na wielkie miasto, w którym spędzę kilkanaście
godzin. W sam raz, żeby odwiedzić muzeum narodowe.
Aha, zdjęć z Gili nie będzie. Przy czasie, którym dysponowałem miałem do wyboru albo pływanie i chłonięcie chwili, albo robienie zdjęć. Dla mnie wybór był oczywisty. Z oczywistą stratą dla zdjęć. Ale ten wyjazd to fotograficzna porażka, więc nie ma czego żałować. W necie znajdziecie mnóstwo profesjonalnie wykonanych fotek, więc wizualizacja jest dostępna na jedno kliknięcie w pewnej dość popularnej wyszukiwarce.