Kuala Lumpur

Trzynastego w piątek, bo tańsze bilety, bez większych przygód dobiłem do Kuala Lumpur. Jako że jestem nieco zmęczony podróżowaniem, doceniłem pełną cywilizację tego miasta, cieszyłem się jak dziecko z łatwego dojazdu z lotniska do centrum. Jeden ekspresowy pociąg, zero naganiaczy, zero lotniskowej mordęgi, przekleństwa włóczykijów*.

Kuala jest... ładne. I wygodne. Czysto, dobrze zorganizowana i tania komunikacja. Wygląda na to, że jest tutaj spokojnie, mój hostel nie jest małą twierdzą, a to zawsze dobrze świadczy o lokacji**. I wiecie co? Kurs ich lokalnej waluty jest taki sam jak kurs złotówki, więc po sześciu miesiącach bawienia się w kalkulator walutowo-czasowy, mam chwilę wytchnienia. Ichni jeden to nasz jeden.

Oczywiście jak na włóczykija przystało, śpię w miejscu nadzwyczaj niskobudżetowym, czyli w niepokornej dzielnicy - tym razem padło na Chinatown. Tak jak w każdym innym mieście, hostele dla włóczykijów lokują się w miejscach tanich, rustykalnych i przyciągających różny margines. Na ten przykład nieopodal mojej bazy jest dzika noclegownia bezdomnych - notabene rozlokowana na schodach jakiegoś całkiem ładnego biura; tymczasowi mieszkańcy uśmiechają się szeroko kiedy koło nich przechodzę, rozkładają swoje pudełka kartonowe, jedzą ryż z warzywami, wyglądają na wyluzowanych.

W ramach odkrywania miejscówki cały wieczór bujałem po ulicach wypełnionych prawie w stu procentach produktami made in China: począwszy od towarów, poprzez stragany, na personelu skończywszy. Od Timoru mam wreszcie do czynienia z zajebistym żarciem ulicznym. Kocham za to Azję. Tanio i dobrze - można kupić mały kawałek czegoś smacznego za mniej więcej naszą złotówkę - jeśli jesteś bardzo głodny, to wydajesz dziesięć takich złotówek i masz dziesięć smakokąsków, jeśli jesteś głodny mniej, to wydajesz jedną taką złotówkę i przenosisz się na mikrochwilę do raju, kiedy smakokąsek ów rozpływa się pod językiem. Jadłem dzisiaj zupę, której nazwy nie pomnę - rybna rzeźnia smaku, skrajnie ostra, skrajnie kwaśna i skrajnie dobra. Zjadłem również pewne pierogi, których... nazwy nie pomnę. Równie smaczne. I jeszcze coś innego. I wdałem się w dyskusję o herbacie z pewnym Chińczykiem, który siedział w herbaciarni i degustował nowy sort (w Chinach zanim kupisz herbatę musisz jej spróbować - w sklepach są zestawy do parzenia i sprzedawcy warzą co tam wskażesz). I kupiłem na śniadanie trzy owoce, których nigdy w życiu nie jadłem (albo co najwyżej raz). I mam fajny pokój. I tani. I w ogóle to lubię Azję. 

* dojazd z lotniska do centrum to zazwyczaj golgota: albo działają mafie taksówkowe, albo nie ma publicznego transportu, albo jeśli jest, to koszmarnie drogi (my też bez winy nie jesteśmy, na ten przykład w pewnym polskim mieście, w którym niebawem będę lądował, ceny dojazdu do centrum są wysokie, bo miasto dbając o swoją renomę zablokowało konkurencję; innymi słowy: zapraszamy do nas, przy okazji cię oskubiemy na bilecie; takie instrumentalne traktowanie ruchu turystycznego przypomina mi graffiti, które wiele lat temu pojawiło się na jednej z krakowskich ulic: 'Pędzichów wita i zaprasza na wpierdol')
** dla porównania w niektórych miejscach świata, na przykład w Mendozie, hostel jest opakowany grubym i wysokim płotem z drutem kolczastym na szczycie, a żeby się do niego dostać, trzeba zgłaszać się przez domofon... Innymi słowy - jeśli chcesz się dowiedzieć coś o okolicy sprawdź grubość drzwi swojego hostelu.