Jakarta

Jakarta, miasto zatłoczone, zakorkowane, przeludnione, hałaśliwe. Centrum wyspy Java, stolica państwa.
I jak to ze stolicami bywa - przyciąga skrajności, wszelkie patologie i ich przeciwieństwa.

Mieszkam w dekadenckiej dzielnicy niedaleko najstarszej części miasta. Ponoć powoli rozwija się tutaj życie artystyczne, upodobała sobie ten rejon lokalna bohema, czy jak się ich tam zwie w ich owiniętym białym szalikiem żargonie. Przy okazji dzielnica stanowi ciemną stronę miasta - ostrzegano mnie przed lokalnymi gangami, które i na turystów dybią (chodzi chyba o prowokacje związane z narkotykami, a jak wcześniej wspominałem, w tym kraju za zabawę z narkotykami grozi kara śmierci (co raczej nie wpływa na liczbę użytkowników, ale o tym później), więc i dla potencjalnych wymuszeń to całkiem nośny temat). W związku z tym postanowiłem stchórzyć i na lotnisko, na które wybieram się jutro o poranku, pojadę taksówką. Muszę wyjść z hotelu w okolicach świtu, a wyjątkowo nie mam ochoty sprawdzać na własnej skórze co tam pełza w podcieniach budzącego się miasta.

Byłem dzisiaj w Muzeum Narodowym. Dla tego obiektu zrezygnowałem z jednego dnia na wyspach Gili i kupiłem swój czas wybierając transport lotniczy zamiast lądowego. Była to zatem duża inwestycja, co więcej inwestycja wysokiego ryzyka. Muzeum mogło się okazać nieciekawe, mogło być zamknięte, mogło być wzięte w areszt domowy przez ludzie protestujących przeciwko czemuś, mogło nie być prądu, wody, personelu (w końcu to Azja, w której wszystko jest możliwe). Szedłem tam więc z duszą nieco na ramieniu, bo gdyby się okazało, że coś jest nie tak, miałbym się z pyszna, jeden dzień poszedłby na strwon.

Na szczęście okazało się, że warto było. Muzeum doskonałe - mnóstwo rzeczy do czytania, oglądania. I to z obszarów, które mnie interesują - etnologia i tematy pokrewne. Stara i nowa część widocznie różniące się formułą. Stara - odrapana, eksponaty poukładane w starych szafkach, nie do końca dobrze oświetlone. Nowa część o wiele bardziej nowoczesna, ale daleko jej jeszcze do przeładowanych, multimedialnych muzeów europejskich, w których nadzwyczaj często forma przerasta treść. Tak czy inaczej trafili w moje gusta. Dość powiedzieć, że spędziłem tam cały dzień, a i tak nie obejrzałem wszystkiego. Można tam wpaść na pół godziny i wyjść sfrustrowanym, można wsiąknąć na dwa dni. W zależności od prywatnych preferencji i oczekiwań.

A czego ja się nauczyłem w tym muzeum? Dowiedziałem się, że absolutnie nic nie wiem. Indonezja to mozaika kultur, potężny kraj zamieszkały przez 300 różnych grup etnicznych rozlokowanych na ponad 17 tysiącach wysp. Moje dziesięć dni w tym kraju nie odsłoniły nawet rąbka tajemnicy.

Rzekłem.

Warto jeszcze wspomnieć, że wyjątkowo gmach był prawie cały dla mnie. Dzisiaj ulicami przeszła jakaś wielka demonstracja, co skutecznie odstraszyło klientów. Gości można było na palcach policzyć. Szwendałem się zatem samotnie po opustoszałych pietrach, z muzą na uszach.
Wielki, pusty dom. Dom etnologicznych strachów.