Damavand


- To nie tak mialo byc, do cholery - slowa, ktore od jakiegos czasu brzeczaly mi w glowie. Patrzylem ponuro na nogi towarzyszy niedoli wspinajacych sie nade mna. Wpieprzylismy sie w to gowno jakies pol godziny temu, zgubilismy trase; obok nas szczerzyl swoje srebrzyste kly lodospad, nad nami czekal maly, zasypany sniegiem zleb o nachyleniu 60 stopni, moze wiecej. Prowadzil na zebro skalne, za ktorym nie wiedzielismy co nas czeka. Moze spokoj, a moze maly pipant podciety przepascia...

To przeciez nie tak mialo byc. Damavand mial byc wyzwaniem kondycyjnym, a nie technicznym. A tymczasem musimy troche powspinac w trojkowym terenie, bez pieprzonej asekuracji, w sniegu, na wysokosci okolo 5300 m npm. Trudnosci trzy, moze trzy i pol, czyli nie jakos szczegolnie duzo - klamy po lokcie. Ale klamy zasypane sniegiem, nie wiadomo co jest klama, a co klamotem, lotym kamieniem, ktory tylko czeka zeby na niego polozyc piorko, zeby zaliczyc lot, gdzies na dol, do nastepnego razu, moze jutro, a moze za trzysta lat... Poza tym skala bardzo zwietrzala, wszystko tu lata, trzeba trzy razy sprawdzic chwyt, zanim sie go obciazy...
Westchnalem gleboko, po raz ostatni zatrzymalem sie w biegu, zeby uchwycic ulotny spokoj, cisze tej chwili i rozpoczalem wspinaczke. To zdecydowanie nie byl momen na myslenie, to byl moment dzialania. Myslenie w takich sytuacjach przeszkadza. Przeciez punkt bez powrotu znajdowal sie daleko za naszymi plecami i jedyny mozliwy korytarz, ktory mogl nas wyprowadzic z tego galimatiasu znajdowal sie nade mna, usmiechal sie szeroko czarnymi zebami glazow wystajacych spod snieznego korzucha.

Probowalem wejsc na stabilniejszy teren tuz za mala kolumna, kiedy uslyszalem zlowieszczy skowyt spadajacego kamienia.
- No, no, please, no! - Chinczyk Pei probowal glosem zatrzymac nadciagajacy w jego kierunku kawalek skaly stracony przez jednego z wspinajacych sie powyzej Persow. Groteskowo rozkraczony nad niezgorsza dziura odchylil sie do tylu i - co bylo dla mnie najbardziej zaskakujacym rozwiazaniem - zlapal kamien wielkosci dwoch cegiel w swoje zmarzniete, skosnookie paluchy. Usmiechnalem sie pod nosem, nasza tragifarsa sie rozwija.

Ponad zlebem przystanelismy na chwile. Kiedy - zaaferowany jeszcze niedawna wspinaczka - obciazylem prawa noge, uswiadomilem sobie, ze prawie nie czuje duzego palca. Cos jak kawalek drewna wypelniajacy napietego buta.
- Nougut - Duzy Pers nie znal w ogole angielskiego.
- Yes brother, no good...
Rozwiazalem sprzet i rozmasowalem przemarzniete palce. Powoli do bladego jak sciana ciala zaczely wpelzac pojedyncze nitki bolu, cudownego bolu, ktory byl znakiem zycia, swiadectwem tego, ze nie jest jeszcze za pozno...

[---]


Na atak szczytowy wyruszylo pieciu smialkow. Dwoch Persow, jeden Chinczyk, jeden Francuz i ja. Dzien wczesniej przez kilka godzin padal snieg i zasypal wiekszosc tras. Deptalismy pod gore probujac mniej wiecej trzymac sie szlaku zgodnie z informacjami uzyskanymi od mieszkancow obozu drugiego. To byla ciezka orka, trzeba bylo przecierac trase, co potegowalo wyzwanie, ktore przed nami stawiala gora.

Pogoda nie byla dla nas zanadto laskawa. Przez masyw przetaczaly sie zwaly chmur, co znacznie utrudnialo odnalezienie wlasciwej drogi, raz padal snieg, raz pojawialo sie slonce. Walka dobra ze zlem trwala w najlepsze przez caly nasz atak szczytowy.


Wraz z uplywem czasu i w miare nabierania wysokosci brak tlenu coraz bardziej dawal nam sie we znaki. 5600 metrow to nie zarty, to nie zabawa - trzeba byc dobrze zaaklimatyzowanym, zeby deptac w takich warunkach. Jeden z naszych towarzyszy bardzo mocno oslabl, co mocno wydluzylo wspinaczke. W pewnym momencie zniknal we mgle i przestal odpowiadac na nasze zawolania. Myslalem, ze zarty sie skonczyly, ze zaslabl gdzies tam ponizej, otoczony snieznym tumanem... Ale kiedy napiecie uroslo do granic mozliwosci, jego sylwetka zaczela majaczyc przed nami, uslyszelismy zduszony krzyk 'OK, gooood!'.

Kilka razy stracilismy wiare w powodzenie eskapady. Persowie nawet chcieli schodzic, ale po krotkich negocjacjach podjelismy ostatnia probe. I dobrze, bo szczyt byl oddalony o pol godziny pozbawionego tlenu deptania... Zeby nie bylo za latwo, na szczycie wydobywa sie gaz siarkowy, ktory odbiera plucom resztki tlenu. Mielismy ze soba maski, zeby sie przed tym bronic, ale dawaly one tylko czesciowa ulge. A na tej wysokosci jeden oddech mniej oznacza upadek. Miesnie bez tlenu nie uniosa cielska obciazonego plecakiem...

Tym razem wszystko sie udalo, jestesmy szczesliwi, ze w takich warunkach udalo sie przedrzec przez Damavand. Zrobilismy kilka glupstw, naciagnelismy granice rozsadku, ale gora byla dla nas laskawa. Mam do niej duzy szacunek.