Lodowiec
Oblizuje swoje spieczone sloncem wargi. Pod moimi nogami znajduje sie nieprzenikniona dziura nakreslona nieregularna linia na brzuchu lodowca. To jest ten punkt, w ktorym musze wylaczyc myslenie i skoczyc przed siebie majac nadzieje, ze nogi nie poslizgna sie na oblej, lodowej krawedzi. Skok, przeniesienie ciezaru ciala, lotny balans. Uff. Druga strona szczeliny. Ile juz takich przeszlismy, przez ile skakalismy? Trudno zliczyc.
Czuje sie jak na jakims polu minowym. Tutaj nie liczy sie to co widac, najwazniejsze jest to, co ukryte pod sniegiem i pylem. Pod butami moze byc 5 centymetrow lodu, a potem dziura na kilkanascie lub kikladziesiat metrow.
Kluczymy po poszatkowanym szczelinami lodowcu od jakejs godziny i jak na razie nie widac drogi, ktora by mogla nas z tego galimatiasu wyprowadzic. Trzymam czekan w gotowosci, kosci dloni bieleja mi na sloncu od mimowolnego nacisku. Jesli Bako zniknie z oczu pozarty przez krwiozerczy lodowiec, musze rzucic sie na ostrze i wbic je jak najglebiej w lod majac nadzieje, ze tarcie wygra z grawitacja i Bako nie pociagnie mnie za soba. Jestesmy teraz jak jeden rozdarty wewnetrznie organizm; polaczeni lina dwaj smiertelnicy, ktorych zycie zalezy od refleksu tego drugiego. Gdybysmy obaj spadli, nie ma szans, zeby nas ktokolwiek znalazl. Ten lodowiec ma powierznie Lukemburga, a sluzby ratownicze w tej czesci swiata to mzonka, marzenia scietej glowy...
Bako powoli idzie przede mna. Skupiony, nie widac po nim zadnego strachu. Z lewej i prawej strony dwie wielkie szczeliny, ktore lacza sie przed nami odcinajac droge. Bako idzie przed siebie i wyglada na to, ze zamierza przejsc przez watly most sniezny, ktory majaczy pod jego nogami. Nie moge w to uwierzyc, chyba powoli zaczynam tracic wiare.
- Bako - rozkladam rece, dajac mu do zrozumienia, ze wedlug mojego amatorskiego osadu prowadzi nas na pewna smierc.
- Dawaj - szepnal nawet nie ogladajac sie za siebie.
Przez mostek przechodzimy w absolutnym milczeniu.
Mijaja minuty, zaczynamy dzialac mechanicznie. Dochodzimy do zaglebienia w sniegu, Bako bada jego twardosc za pomoca kijkow i probuje delikatnie przejsc. Sa miejsca, w ktorych nie za bardzo wiadomo co dalej robic, jednak za kazdym razem przewodnik znajduje droge. Nagle Bako zapada sie po pas, odchylam sie blyskawicznie do tylu oczekujac gwaltownego szarpniecia. Cala swiadomosc napieta jest do granic mozoliwosci. Na szczescie Bako nie znika mi z oczu, slysze tylko stukot lodowych brylek konczacych swoj zywot pomiedzy lodowymi scianami grobowca.
- Tiny wrapinku, tiny, tiny!!!
Zgodnie z dyspozycja napinam line. Bako powoli wyczolguje sie z dziury pomagajac sobie lina i kijkami.
Strach, ilez jego twarzy juz poznalem? Poziomow i kolorow ma wiele, od czarnego, najbardziej zwierzecego strachu przed smiercia, poprzez niepokoje w wielu odcieniach szarosci, na zwyklej niepewnosci konczac. Tak to juz jest, bujanie po gorach to walka ze strachem. A najwazniejsza jest umiejetnosc odroznienia niefrasobliwosci wynikajacej z glupoty lub nieswiadomosci od odwagi bedacej umiejetnoscia zarzadzania wlasnym strachem. Jednak niezaleznie od tego do odwaznych naleza bardziej cmentarze niz swiat, ale za to wiecej w swiecie szumu robia. Amen.
Czuje sie jak na jakims polu minowym. Tutaj nie liczy sie to co widac, najwazniejsze jest to, co ukryte pod sniegiem i pylem. Pod butami moze byc 5 centymetrow lodu, a potem dziura na kilkanascie lub kikladziesiat metrow.
Kluczymy po poszatkowanym szczelinami lodowcu od jakejs godziny i jak na razie nie widac drogi, ktora by mogla nas z tego galimatiasu wyprowadzic. Trzymam czekan w gotowosci, kosci dloni bieleja mi na sloncu od mimowolnego nacisku. Jesli Bako zniknie z oczu pozarty przez krwiozerczy lodowiec, musze rzucic sie na ostrze i wbic je jak najglebiej w lod majac nadzieje, ze tarcie wygra z grawitacja i Bako nie pociagnie mnie za soba. Jestesmy teraz jak jeden rozdarty wewnetrznie organizm; polaczeni lina dwaj smiertelnicy, ktorych zycie zalezy od refleksu tego drugiego. Gdybysmy obaj spadli, nie ma szans, zeby nas ktokolwiek znalazl. Ten lodowiec ma powierznie Lukemburga, a sluzby ratownicze w tej czesci swiata to mzonka, marzenia scietej glowy...
Bako powoli idzie przede mna. Skupiony, nie widac po nim zadnego strachu. Z lewej i prawej strony dwie wielkie szczeliny, ktore lacza sie przed nami odcinajac droge. Bako idzie przed siebie i wyglada na to, ze zamierza przejsc przez watly most sniezny, ktory majaczy pod jego nogami. Nie moge w to uwierzyc, chyba powoli zaczynam tracic wiare.
- Bako - rozkladam rece, dajac mu do zrozumienia, ze wedlug mojego amatorskiego osadu prowadzi nas na pewna smierc.
- Dawaj - szepnal nawet nie ogladajac sie za siebie.
Przez mostek przechodzimy w absolutnym milczeniu.
Mijaja minuty, zaczynamy dzialac mechanicznie. Dochodzimy do zaglebienia w sniegu, Bako bada jego twardosc za pomoca kijkow i probuje delikatnie przejsc. Sa miejsca, w ktorych nie za bardzo wiadomo co dalej robic, jednak za kazdym razem przewodnik znajduje droge. Nagle Bako zapada sie po pas, odchylam sie blyskawicznie do tylu oczekujac gwaltownego szarpniecia. Cala swiadomosc napieta jest do granic mozoliwosci. Na szczescie Bako nie znika mi z oczu, slysze tylko stukot lodowych brylek konczacych swoj zywot pomiedzy lodowymi scianami grobowca.
- Tiny wrapinku, tiny, tiny!!!
Zgodnie z dyspozycja napinam line. Bako powoli wyczolguje sie z dziury pomagajac sobie lina i kijkami.
Strach, ilez jego twarzy juz poznalem? Poziomow i kolorow ma wiele, od czarnego, najbardziej zwierzecego strachu przed smiercia, poprzez niepokoje w wielu odcieniach szarosci, na zwyklej niepewnosci konczac. Tak to juz jest, bujanie po gorach to walka ze strachem. A najwazniejsza jest umiejetnosc odroznienia niefrasobliwosci wynikajacej z glupoty lub nieswiadomosci od odwagi bedacej umiejetnoscia zarzadzania wlasnym strachem. Jednak niezaleznie od tego do odwaznych naleza bardziej cmentarze niz swiat, ale za to wiecej w swiecie szumu robia. Amen.