W strefie przygranicznej
Uwaga: czytasz to na wlasna odpowiedzialnosc. Ponizszy tekst przeznaczony jest dla osob pelnoletnich, wiec jesli nie masz osiemnastu lat, lub czujesz sie niedojrzaly w jakimkowiek znaczeniu, to przejdz do nastepnego posta.
Dojechalem do Xinaliq (czyt. hinalig) bez wiekszych niespodzianek. Na bazarze musialem sie troche potargowac, troche poczekac, ale udalo mi sie zdobyc tzw. shared taxi. Taxi dlatego, ze w tamtym kierunku (a scislej zwrocie) nie jezdzi zaden transport publiczny, wiec trzeba korzystac z lokalnych, prywatnych inicjatyw, shared dlatego, ze zbieraja sie w tej maszynie ludkowie, ktorzy chca jechac w to samo miejsce, a maszyna odjezdza kiedy zyskuje atrybut pelnosci.
W wiosce zostalem przyjety - oczywiscie za pieniadze - pod dach pewnej rodziny poleconej przez kierowce. Niesamowite doswiadczenie - ja nie znam Azerskiego, oni nie znaja rosyjskiego, wiec z konicznosci rozumielismy sie absolutnie bez slow. Wieczor spedzilismy w kuchni, to znaczy malej lepiance tuz obok domu wyposazonej we wszystkie utensylia potrzebne do obrobki termicznej zywnosci. Siedzielismy na podlodze po turecku (albo lepiej w tych okolicznosciach powiedziec - po azersku) przy niewielkim stole, dookola mnie siedziala cala, trzypokoleniowa rodzina i klikali paszczowo cos, co przypominalo skrzyzowanie jezyka pigmejow z szumem wodospadu. Ogladalem te scene z boku, zza grubej szyby, jakby to byl film, z ktorego ktos usunal sciezke dzwiekowa i podstawil wlasna wariacje, ktore niewiele ma wspolnego z obrazem. Pilem herbate swiezo zaparzona w samowarze, robilem sporo zdjec, nie zwracajac na siebie szczegolnie duzej uwagi, czulem sie doskonale.
Moj plan na Xihaliq obejmowal treking do miejscowosci o nazwie Laza. Niestety miejscowi powiedzieli mi, ze w tych okolicach strefa przygraniczna z Rosja jest teraz dla bialasow zamknieta (to sie bardzo czesto zmienia) i na rzeczony treking mnie nie puszcza. Nie zarazony jakos szczegolnie udalem sie samotnie w kierunku posterunku wojskowego z zamiarem wypytania o szczegoly. Jak tam dochodzilem, juz wiedzialem, ze robie blad. Wojakow moja obecnosc najwyrazniej wzburzyla, ruszyli dziarskim krokiem w moim kierunku, porwali paszport, przez krotkofalowke konsultowali dane osobowe, zadawali tysiac pytan w jezyku mi zupelnie nieznanym. Generalnie nie czulem sie zbyt pewnie. Na szczescie puscili mnie wolno, a jak odchodzilem, nikt nie strzelil mi w plecy.
Nie wiem dlaczego zamkneli ten teren, ktos mi mowil, ze zrobil treka bez problemu. Tak to juz jest w tej czesci swiata. Jeden mowi tak, drugi śmak, a na koncu i tak stoi zolnierz z kalasznikowem i rzecze: Wypierdalaj!.
Po krotkim dialogu wewnetrznym zdecydowalem wracac do Quby, rozpoczynajac pierwszy etap podrozy pieszo. Chcialem porobic troche zdjec, nacieszyc sie pieknymi gorami. Pod moimi nogami przeplynely dwa, moze trzy kilometry i spotkalem Starszego Pana, ktory zadal mi zagadkowe pytanie: 'Masz moze, przyjacielu, troche cukru?'. Troche pogawedzilismy i nie minela chwila, kiedy siedzialem przy ognisku, na ktorym warzyla sie herbata, gaworzylem ze Starszym Panem i sluchalem jak to wzial ze soba wszystko co potrzebne do wypasu owiec, tylko zapomnial cukru i nie ma jak teraz napic sie napoju bogow. Co ciekawe tutaj ogniska, jesli w ogole plona, to odzywiaja sie suszonym nawozem. Drzew brak, a nawozu ci pod dostatkiem. Jakos nie przeszkadza mi picie herbaty robionej na takim ogniu - dzien wczesniej samowar, z ktorego rodzina uraczyla mnie wieczorna herbatka rowniez byl napedzany nawozem - w Azji albo jesz i pijesz co daja, albo jestes glodny.
Na zakonczenie tej przygody Starszy Pan zerwal sie gwaltownie i podbiegl do przejezdzajacego nieopodal samochodu. Okazalo sie, ze to jakas banda bialasow, ktorzy niestety cukru nie mieli, ale za to wzieli na stopa pewnego Polaka, ktory spadl im z nieba nie wiadomo skad, na jakims dzikim bezdrozu, i chcial jechac na poludnie, byle dalej. Tak oto wykonalem dwustukilometrowego stopa po mniej wiecej droznych trasach komunikacyjnych polnocno-wschodniego Azerbejdzanu i zawitalem w stolicy tego bardzo milego kraju.
Dojechalem do Xinaliq (czyt. hinalig) bez wiekszych niespodzianek. Na bazarze musialem sie troche potargowac, troche poczekac, ale udalo mi sie zdobyc tzw. shared taxi. Taxi dlatego, ze w tamtym kierunku (a scislej zwrocie) nie jezdzi zaden transport publiczny, wiec trzeba korzystac z lokalnych, prywatnych inicjatyw, shared dlatego, ze zbieraja sie w tej maszynie ludkowie, ktorzy chca jechac w to samo miejsce, a maszyna odjezdza kiedy zyskuje atrybut pelnosci.
W wiosce zostalem przyjety - oczywiscie za pieniadze - pod dach pewnej rodziny poleconej przez kierowce. Niesamowite doswiadczenie - ja nie znam Azerskiego, oni nie znaja rosyjskiego, wiec z konicznosci rozumielismy sie absolutnie bez slow. Wieczor spedzilismy w kuchni, to znaczy malej lepiance tuz obok domu wyposazonej we wszystkie utensylia potrzebne do obrobki termicznej zywnosci. Siedzielismy na podlodze po turecku (albo lepiej w tych okolicznosciach powiedziec - po azersku) przy niewielkim stole, dookola mnie siedziala cala, trzypokoleniowa rodzina i klikali paszczowo cos, co przypominalo skrzyzowanie jezyka pigmejow z szumem wodospadu. Ogladalem te scene z boku, zza grubej szyby, jakby to byl film, z ktorego ktos usunal sciezke dzwiekowa i podstawil wlasna wariacje, ktore niewiele ma wspolnego z obrazem. Pilem herbate swiezo zaparzona w samowarze, robilem sporo zdjec, nie zwracajac na siebie szczegolnie duzej uwagi, czulem sie doskonale.
Moj plan na Xihaliq obejmowal treking do miejscowosci o nazwie Laza. Niestety miejscowi powiedzieli mi, ze w tych okolicach strefa przygraniczna z Rosja jest teraz dla bialasow zamknieta (to sie bardzo czesto zmienia) i na rzeczony treking mnie nie puszcza. Nie zarazony jakos szczegolnie udalem sie samotnie w kierunku posterunku wojskowego z zamiarem wypytania o szczegoly. Jak tam dochodzilem, juz wiedzialem, ze robie blad. Wojakow moja obecnosc najwyrazniej wzburzyla, ruszyli dziarskim krokiem w moim kierunku, porwali paszport, przez krotkofalowke konsultowali dane osobowe, zadawali tysiac pytan w jezyku mi zupelnie nieznanym. Generalnie nie czulem sie zbyt pewnie. Na szczescie puscili mnie wolno, a jak odchodzilem, nikt nie strzelil mi w plecy.
Nie wiem dlaczego zamkneli ten teren, ktos mi mowil, ze zrobil treka bez problemu. Tak to juz jest w tej czesci swiata. Jeden mowi tak, drugi śmak, a na koncu i tak stoi zolnierz z kalasznikowem i rzecze: Wypierdalaj!.
Po krotkim dialogu wewnetrznym zdecydowalem wracac do Quby, rozpoczynajac pierwszy etap podrozy pieszo. Chcialem porobic troche zdjec, nacieszyc sie pieknymi gorami. Pod moimi nogami przeplynely dwa, moze trzy kilometry i spotkalem Starszego Pana, ktory zadal mi zagadkowe pytanie: 'Masz moze, przyjacielu, troche cukru?'. Troche pogawedzilismy i nie minela chwila, kiedy siedzialem przy ognisku, na ktorym warzyla sie herbata, gaworzylem ze Starszym Panem i sluchalem jak to wzial ze soba wszystko co potrzebne do wypasu owiec, tylko zapomnial cukru i nie ma jak teraz napic sie napoju bogow. Co ciekawe tutaj ogniska, jesli w ogole plona, to odzywiaja sie suszonym nawozem. Drzew brak, a nawozu ci pod dostatkiem. Jakos nie przeszkadza mi picie herbaty robionej na takim ogniu - dzien wczesniej samowar, z ktorego rodzina uraczyla mnie wieczorna herbatka rowniez byl napedzany nawozem - w Azji albo jesz i pijesz co daja, albo jestes glodny.
Na zakonczenie tej przygody Starszy Pan zerwal sie gwaltownie i podbiegl do przejezdzajacego nieopodal samochodu. Okazalo sie, ze to jakas banda bialasow, ktorzy niestety cukru nie mieli, ale za to wzieli na stopa pewnego Polaka, ktory spadl im z nieba nie wiadomo skad, na jakims dzikim bezdrozu, i chcial jechac na poludnie, byle dalej. Tak oto wykonalem dwustukilometrowego stopa po mniej wiecej droznych trasach komunikacyjnych polnocno-wschodniego Azerbejdzanu i zawitalem w stolicy tego bardzo milego kraju.