Jazda-Na-Yazd

Z Shahdadu wydostalem sie wczesnym rankiem i rzucilem sie w strone Kermanu, gdzie zamierzalem zlapac autobus do Yazdu.

W Kerman, zanim zdazylem wysiasc z taksowki, podbiegl do mnie jakis Pers i od razu zagail, 'co tam slychac', 'skad jestes', tego typu standardy. Troche sploszony myslalem, ze to jeden z wielu naganiaczy lub taksowkarzy, ale okazalo sie, ze jest to wlasciciel lokalnego sklepu i po prostu chce troche pogadac po angielsku z obrzydliwie biala i przy okazji nieprzyzwoicie zarosnieta geba. Zaprosil mnie na herbate i sniadanie, a widzac moje wahanie od razu rzucil 'I don't want your money, just come if you want a breakfast'. Coz bylo czynic, glodny i zadny teiny zaproszenie przyjalem.

W ten oto sposob cale przedpoludnie palilem fajke wodna, pilem herbate, rozmawialem ze sprzedawca mebli, panem Sohrabem. Bylo nad zwyczaj przyjenie. Wymienilismy sie adresami mailowymi, mam nadzieje utrzymac przez jakis czas ten kontakt...

Do Yazdu, pustynnej miejscowosci, w ktorej stare miasto zbudowane jest z zoltej, wypalanej na sloncu cegly, co czyni je nad wyraz malowniczym, dotarlem poznym popoludniem. I tutaj nastepuje anegdotka, ktora, mam nadzieje, bardziej naswietli charakter tego typu podrozowania i priorytetow skladajacych swoje cialo na trasie mojej wedrowki.

Z taksowki wytoczylem sie do jednego z hosteli wybranych z przewodnika. U progu przywital mnie rozmawiajacy po angielsku nad wyraz sympatyczny starszy pan, z ktorym - jak czas pokaze - calkiem dobrze sie skumplowalem i zaproponowal mi dosc specyficzny pokoj. Hm, nie wiem jak to nazwac. Gdyby nie przebierac w slowach, to trzeba rzecz, ze budynek byl dosc... obskurny. Zdecydowanie adresowany byl dla niegrzeszacych kasa autochtonow lub bezkompromisowych obszaprancow i wloczegow. Troche potargowalismy, cena w magiczny sposob spadla o jedna czwarta i wtedy starszy pan wyjal z rekawa asa.
- Nie musisz sie decydowac na ten pokoj. Wpadaj do mojego drugiego hotelu, jest tutaj niedaleko, na pewno ci sie spodoba. Mozesz sobie wybrac lepszy.
Ok, stwierdzilem, ze moze tak byc. Skoczylismy do drugiego hotelu, ktorego standard o niebo przewyzszal poprzedni. Pieknie wykonczone pokoje, taras, droga restauracja, takie tam ocieplacze klimatu. Cena praktycznie taka sama jak tego obskurnego. W przyplywie jakiegos szalenstwa zdecydowalem sie na wyzszy standard ('bo jesli ta sama cena...'), zostawilem paszport i chcialem wrocic po moje bagaze. Ale jak zobaczylem w recepcji goscia, ktory wygladal, jakby wybieral sie na partyjke golfa, a jedna jego skarpetka byla wiecej warta niz caly moj poszarpany przez slonce, wiatr i inne przeciwnosci losu ubior, zrozumialem, ze robie blad. Wracalem troche zbity z tropu po swoje graty, a Ksiaze Ciemnosci plynal nade mna zabka i dogadywal: 'Snob', 'Krakowski burzuj', 'Plamisz honor swojego rodu', 'Niegodnys swojego plecaka, bialy psie, kup sobie lepiej torebke na kolkach', 'İ parasol. Tak, parasol bedzie pasowal do takiej kreatury'. Jak dotarlem do miejsca z bagazami decyzje zostaly podjete, a cala reszta podziala sie nadzwyczaj szybko. Rozmowa ze starszym panem, przeprosiny, odwolana rejestracja, zwrocony paszport, szybki transfer i juz... Juz jestem w obskurnym, ale jakze atmosferycznym hostelu, gdzie na dachu mozna zapalic fajke, pogadac z fajnymi ludzmi, ktorym moneta nie przeslonila horyzontu, napic sie herbaty, ktora lezy i bezkasowo czeka w recepcji na kazdego goscia.

Tak, to moj swiat, kasa za pokoj nie ma znaczenia. Wole w trudzie i znoju, ale po swojemu, a nie nazaprzeciw sobie.