Góra Umarłych


Z Baucau do Baugia, wioski pod Matebian, jechałem na ciężarówce wypełnionej po brzegi ludźmi, dobytkiem, ciężkimi narzędziami i żywym inwentarzem. Staliśmy na pace, uciekając od czasu do czasu przed nisko wiszącymi gałęziami smagającymi pędzący samochód. Kiedy wydawało się, że nie można już więcej wpakować na tego żółtego gruchota, kierowca zatrzymywał się i udowadniał mi, że jestem w błędzie. Na pakę wsiadali kolejni objuczeni ludzie.

Podczas podróży uświadomiłem sobie, że góra nie będzie łatwa. Po pierwsze, to trasa trudniejsza od Ramelau zarówno pod względem rzeźby jak i pod względem czytelności szlaku, po drugie, pogoda była nieco do bani i chmury wisiały kilkadziesiąt metrów nad nami. Sklasyfikowałem trasę jako nierobialną w wersji solo i zacząłem się zastanawiać nad wersjami alternatywnymi. Tymczasem wioski stawały się coraz mniejsze, drogi coraz bardziej iluzoryczne. Miałem wrażenie wyjścia, opuszczenia. Pojawiła się nieśmiałość przyszłości i zacząłem się zastanawiać co mnie tam czeka. Nie miałem żadnej mapy topograficznej, na miejscu nie było żadnej infrastruktury turystycznej, nie znałem języka, a lokalni nie mówili po angielsku. Nieliczna młodzież coś tam kaleczyła, ale byli zazwyczaj na poziomie podstawowym... Tak czy inaczej, udało mi się ustalić gdzie mam wysiąść. Goście wysadzili mnie w środku krainy nigdzie, w lesie, pokazując wąską ścieżynę, która miała prowadzić do wioski pod samą górą.

Ruszyłem tą ścieżyną i po chwili zobaczyłem trzy małe chatki na kurzych łapkach. W wersji lokalnej chatki Baby Jagi mają po cztery nogi, wzniesione są ponad dwa metry nad matką ziemią i kryte są strzechą. Wbiłem do tegoż gospodarstwa i zacząłem intersemiotyczną konwersację z mieszkańcami. W ten sposób poznałem pana domu - Agosto, który okazał się być partyzantem z czasów okupacji indonezyjskiej i znał górę. Namówiłem go, żeby został moim przewodnikiem. Rozmawialiśmy głównie na migi. Językowym punktem styku było podobieństwo pomiędzy portugalskim (który znał Agosto) i moim hiszpańskim. Zamieniłem wszystkie 's' na 'sz' i jakoś to szło. Ustaliliśmy, że wychodzimy następnego dnia, bo zrobiło się już późne popołudnie, poza tym pogoda była wyjątkowo niemiła. Wieczór natomiast spędziłem spacerując po okolicznych wioskach, robiąc zdjęcia i próbując ręcznie konwersować z lokalną ludnością. Tutaj mało białasów zagląda, więc na szczęście nie było też dzieciaków od 'One dolar, Malaj!'. Na noc Agosto zaprosił mnie do swojej kurzej chatki (ta chatka wyglądała na jakiś salon przeznaczony na specjalne okazje - na codzień właściciele mieszkali w innej). Wprawdzie miałem ze sobą namiot, ale nie mogłem sobie odmówić takiej gratki. Było co najmniej zajebiście. Zajebiście.

Następnego dnia ruszyliśmy na Matebian, Górę Umarłych, która zawdzięcza nazwę swojej krwawej historii. Od lat działała tutaj partyzantka, która walczyła z kolejnymi okupantami. Podczas tourne Indonezji po Timorze, Metebian było ostatnim bastionem oporu. Zginęło ponoć wielu ludzi, a Góra stała się święta - co roku w sierpniu ruszają na nie pielgrzymki, żeby upamiętnić czas krwi i tych, co na tej górze pozostali.

Szlak okazał się łatwiejszy niż o nim piszą, ale z powodu zmęczenia była to dla mnie dość trudna góra. Antymalaryczne gówno, trudy podróży i ciągła akcja od wielu tysięcy kilometrów solidnie nadwątliły moje siły. Potykałem się, ślizgałem, kilka razy upadłem (co zazwyczaj mi się nie zdarza). Musiałem bardzo się pilnować, żeby nie urwać sobie nogi na licznych wykrotach. Oczywiście szlak wygląda tu zupełnie inaczej niż u nas. Ścieżka - jeśli w ogóle istnieje - jest praktycznie niewidoczna, gęste rośliny zasłaniają to co pod nimi, a gałęzie, głazy, żwir i inne rzeczy tylko czekają na to, żeby podłożyć nogę, obalić, zwyciężyć intruza. Na jedną ścieżkę nakładają się inne, wydeptane przez zwierzęta i pasterzy. Trudno z tego wybrać tę właściwą. Nie ma infrastruktury ani oznaczeń, wodę trzeba nieść ze sobą, podczas nawigacji liczyć na widoczność i wiedzę wyniesioną z opisów. Nie byłem sam, więc problem z nawigacją dla mnie nie istniał. Mój przewodnik - partyzant - szedł przede mną bez butów, ja za nim, w zaawansowanych technologicznie butach trekingowych. Tak, nie czarujmy się, w tej grupie prawdziwi mężczyźni szli przodem...

I jeszcze anegdotka na zakończenie. Wygląda na to, że górę zrobiłem na delikatnym nielegalu, bo podczas ciężarówkowej podróży któryś ze starszych wspominał coś o administracji, uprzedniej rejestracji. Potem, jak już schodziłem, jakiś jeden ubrany na zielono pytał mnie, czy wracam z Matebian, ale okazałem się niemową i w ogóle obcokrajowcem, co to języka nie zna...