Jazda

Dziewiętnaście rąk pochwyciło mnie w swoje objęcia, dwudziesta, gdzieś tam, nad głową, wykonywała jakiś niezrozumiały taniec. Macki konduktorskiej, wielogłowej, rozkrzyczanej wniebogłosy ośmiornicy pchały mnie w stronę czarnego otworu drzwi wehikułu przestrzeni, bo nie czasu przecież.

Kiedy dotarłem do miejsca, z którego startują autobusy, rzuciło się na mnie stado naganiaczy, którzy za wszelką cenę chcieli mnie namówić na swój własny autobus. A w kolejce czekało ich co najmniej pięć. Dla przypomnienia, autobusy ruszają tylko po zebraniu kompletu pasażerów, wiec – korzystając z doświadczenia – próbowałem dostać się do pierwszego w kolejce, najbardziej wypełnionego tkanką ludzką i jej mniej lub bardziej żywym dobytkiem. Niestety goście śmiejąc się wniebogłosy pochwycili mnie, ktoś złapał za rękę, ktoś szarpał plecak, ktoś pchał, wiele rąk prowadziło w stronę busa, który jeszcze nie miał ani jednego klienta. Śmiejąc się zaparłem się w drzwiach i krzycząc ponad tłumem konwersowałem z kierowcą pierwszego w kolejce autokaru czy aby jedzie w moim kierunku.  W końcu napatoczyła się jakaś pani i powiedziała chłopakom, że dość żartów. Puścili mnie, a ja na fali ludzkiej dopłynąłem do drzwi wybranego busa i zostałem usadzony na ostatnim wolnym miejscu, czyli – jak łatwo się domyślić  – najmniej atrakcyjnym. Ale dzięki temu nie musiałem długo czekać. Jak tylko opadł kurz wzbity przez plecak porzucony na podłogę pomiędzy siedzeniami, kierowca odpalił silnik i ruszyliśmy na wschód.

Siedziałem wtłoczony pomiędzy pakunki, osoby, siedzenia. Było duszno, ciasno i niewygodnie, nie mogłem zmienić pozycji, choć być może bardzo chciałem. Ale co tam - ważne, że jechałem we właściwą stronę. Sto czterdzieści kilometrów rzeźbiliśmy cztery godziny i dwadzieścia siedem minut. Po drodze rozwoziliśmy pasażerów z pakunkami, pasażerów bez pakunków, pakunki bez pasażerów. Ludzie siedzieli na dachu, wisieli za drzwiami. Na szczęście w autobusie nie było trzody chlewnej, bo byłby większy ubaw. Jak się później okazało - to był wyjątek, zazwyczaj jednak ubaw jest większy.