The Ghan
Pociąg - legenda tych rejonów, pod względem statusu odpowiednik kolei transsyberyjskiej, prowadzi z południa na północ kontynentu, przez serce wysuszonej Australi. Outback, albo interior. Pociąg bardzo popularny, posh, jak to stwierdził jeden z moich autostopowych gospodarzy wiozących mnie w Góry Śnieżne.
Moja podróż jest wspaniała, dostałem miejsce przy oknie, fotele są olbrzymie, mogę na nich grać w piłkę nożną, a obok mnie nikt nie siedzi, nie siedzi absolutnie nikt, nikt jest koło mnie, co doskonale wpisuje się w mój zaawansowany gawiedziowstręt. Oglądem świat za oknem, czytam i – jak widać na załączonym obrazku - piszę. Jest miło. Prze mikrofony ogłaszają co chwilę informacje o coraz to nowych atrakcjach, które mijamy po drodze. O, ponoć niebawem będzie rzeka – do następnej rzeki dojedziemy jutro wieczorem ;-). Aha – w rzece nie ma wody, pojawi się jak spadnie deszcz. W tamtym roku to było w środę, że tam z montypythonowska sobie pozwolę zajechać.
Pociąg sam w sobie jest dość rozklekotany, oldschoolowe wagony, obłe w kształtach, obite srebrną, pofalowaną blachą przypominają pojazdy z lat sześćdziesiątych. We wnętrzu widoczne zużycie – drzwi poobijane, naklejki informacyjne ponadrywane, korytarze powycierane przez, zapewne, setki tysięcy szurających stóp walczących z wytrącającym z równowagi klkostukotem przemieszczającego się pociągu. Jedynie nowe elementy wyposażenia świecą przykładem – prysznic, dystrybutor do wody, blat w bufecie i inne świeże zakupy. I te rozczulające, w tym jakże posh pociągu, awarie... Woda z dystrybutora nie leci, trzeba wzywać technika, w bufecie nie działa monitor, który co chwilę gaśnie i zacina się kasa. Żeby otworzyć szufladkę do wydawania reszty potrzeba dwóch osób – jedna trzyma sprzęt, druga próbuje coś naciskać na dotykowym ekranie. To mniej więcej tak jak czteroosobowy zestaw ładujący w Indiach: jedna osoba macha łopatą, dwie osoby ciągną sznurki przymocowane do tej tejże łopaty, czwarta osoba przygląda się temu tępym wzrokiem managera. Odniosłem wrażenie, że ten pociąg to taki stary pałac – z daleka wygląda ładnie, ale po skróceniu dystansu ujawniają się nutki dekadencji i rozkładu: powybijane szyby i wyschnięte róże w ogrodzie.
Rozbawił mnie również znaczek ‘DRESS CODES APPLY’ wywieszony na dokładnie wszystkich drzwiach. Ludzie tutaj ubierają się absolutnie normalnie, zgodnie z bieżącą modą panującą na ulicach, nie ma ani jednej rzeczy, która mogła by zaskoczyć, która odbiegałaby od współczesnego standardu. Dlatego ten znaczek jakoś zupełnie mi nie pasuje do scenerii. To chyba przejaw tęsknoty za czasami, które już dawno temu pozanikały w podcieniach nowych idei i standardów zachowań. Stara, przeterminowana dama, Kolej, oczekuje w salonie gości w smokingach, podjeżdżających wystawnymi karetami bezpośrednio na wysypany żwirem peron. Tylko jak sobie tutaj poradzić z tym, że dawnymi czasy ludzie palili tytoń w każdych okolicznościach, o czym dotkliwie przekonał się Zeppelin Hindenburg, a tutaj wszędzie – zgodnie z nową modą – wywieszone są tabliczki z zakazem palenia, a dla określenia statusu pociągu używa się sformułowania ‘smoke free’, jakby wreszcie wyswobodzono uciśnionych spod panowania nikotynowych ciemiężycieli. Triumf antynikotynowej walki niepodległościowej. To nie jest zwyczajny zakaz palenia, to akt wyzwolenia spod okupacji, to wolność!
Tak... A zatem mamy tutaj sporo kontrastów nagromadzonych w stalowym robaku pełzającym po pustyni – nowe posh ze starym oldschool boksują się zawzięcie na każdym kroku rozbawiając mnie i – jak się rzekło wcześniej – nieco rozczulając. Dziewiętnasty wiek próbuje uderzyć dwudziesty pierwszy w ryj ponad ramionami dwudziestego próbującego ich uspokoić. Mała karczemna awantura sprzecznych światopoglądów. Myślę, że to możliwe tylko w krajach z mentalnością europejską gdzie nadwyżki budżetowe uruchamiają ogłupiającą nudę. Dla porównania – onego dnia w Sydney chciałem wbić na operę do tegoż budynku, przeglądałem harmonogram przy stanowisku informacyjnym i zapytałem czy są jakieś ograniczenia dotyczące ubioru (gdyż ponieważ chwilowo nie dysponuję ubiorem wieczorowym). A laseczka z informacji rzuciła krótko ‘No co ty!’. Koniec końców – na operę nie dotarłem, ale nie w tym rzecz. Jak widać czasy się zmieniają, ale nie wszędzie. Czy dobrze, czy źle – nie mi oceniać. Piszę co tutaj widzę.
Jeszcze jedna ciekawostka – w dystrybutorze, choć jest przygotowany do podawania wrzątku, jest tylko woda zimna, a kran na wodę gorącą straszy swoim chłodem. Nie dostaniesz jej za darmo (goście z obsługi mi powiedzieli, że to z powodów bezpieczeństwa) – za to, już bez troski o bezpieczeństwo, możesz kupić za jednego dolara mały kubeczek wrzątku w bufecie. Mogliby się kangurożercy czegoś nauczyć od swoich ludzkich pobratymców, których pewnie uznają za narody gorszej kategorii – Rosjan, Ukraińców, Chińczyków. Tam w pociągach wrzątek jest standardowym elementem wyposażenia, a jak tylko pociąg ruszy – na przykład w takich Chinach – do kranu ustawia się kolejka ludzi z kubeczkami na herbatę i pojemnikami z błysawicznie niesmacznymi zupami. Ci tutaj pewnie pomyśleli, że straciliby mnóstwo pieniędzy udostępniając wodę na herbatę tym pieprzonym, umorusanym włóczykijom. Plecakowa hołota strasząca prawdziwych klientów kupujących swoje wymarzone bilety za tysiąc (sic!) dolarów.
A za oknem równo, jak okiem sięgnąć. Czerwona gleba porośnięta buszem. Trawa i niskie krzaki, zwierzęta i – od czasu do czasu – oczka wodne. Poza tym można się wpatrywać przez godziny w równą kreskę na horyzoncie. Równą kreskę na horyzoncie. Równą kreskę na horyzoncie.
A za oknem równo, jak okiem sięgnąć. Czerwona gleba porośnięta buszem. Trawa i niskie krzaki, zwierzęta i – od czasu do czasu – oczka wodne. Poza tym można się wpatrywać przez godziny w równą kreskę na horyzoncie. Równą kreskę na horyzoncie. Równą kreskę na horyzoncie.