W drodze

- Przepraszam, czy podróżujesz sam?
- Tak.
- Czy zabijasz ludzi?
- Nie.
- No to zapytam męża, czy możemy cię zabrać.



Postanowiłem pojechać 1500 kilometrów na stopa przez australijski interior. Zupełne pustkowie, pustynię, krainę buszu i bardzo niskiego zaludnienia. Zaopatrzyłem się w pięć litrów wody, przepisałem na kartkę listę miejscowości  i ruszyłem na wylotówkę. Już można się przyznać, że na wszystkich moich stopach jechałem bez dokładnej mapy, na zupełnego czuja i w oparciu o przysłowie: koniec języka za przewodnika. Można się również przyznać, że Północne Terytorium nie należy do najbezpieczniejszych.
Ale zrobiłem to, przebujałem do samego Darwin, przez polowe kontynentu. W trakcie podroży pracowałem nad charakterem, stawiałem czoła przeróżnym trudnościom. Obserwowałem pożary buszu, ale nie ociekałem, bo mnie nie goniły. Widziałem węże wypełzające z jeziora, w którym się kąpałem. Bałem się spać nad rzeką, bo nie wiedziałem, czy krokodyle w nocy wychodzą na ląd. I jak się potem okazało - dobrze zrobiłem, że się bałem. Razem z kierowcami zasypiałem za kierownica, rozmawiałem, bawiłem się i żyłem, czasem polemizowałem, czasem się zgadzałem. Żywiłem się przygotowanym wprzódy muesli, spałem w krzakach albo na darmowych kampingach. Cala trasa, razem z pierwszym zupełnie nieefektywnym dniem zabrała 5 dni. Jestem obecnie szczęśliwy, ta przygoda mogłaby być spokojnie zwieńczeniem mojej wieloletniej kariery stopera. Ale przejdźmy do rzeczy...

Pierwszy dzień stopa, chciałbym o nim zapomnieć, chciałbym, żeby go nie było. Ale jednak był potrzebny, wiele mnie nowego nauczył, postawił nowe wyzwania, którym musiałem stawić czoła.  To był dzień, który nie wprowadził mnie w nurt, nie znalazłem się o odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.

Siedziałem na wylotówce. Na początku było fajnie - samochody w pędzie, nadzieja na nowego stopa, układanie planów na następne dni, te w Darwin. Nadzieja, która powoli uciekała, kropla po kropli, wypływ odmierzany kolejnymi sekundami. I tak minęło siedem, czy osiem godzin, potem zgasło światło. W ciągu tego dnia zatrzymał się jeden ludek z Pakistanu, który zaoferował mi przejażdżkę 5 kilometrów. Cóż mogłem zrobić, podziękowałem za pomoc, myśląc jednocześnie 'Stary, ja mam do przejechania 1500 kilometrów, 5 niczego nie zmienia w mojej sytuacji'. Po kilku godzinach ten sam ludek się zatrzymał, żeby spytać co tam u mnie nowego słychać. Już zupełnie wieczorem zatrzymali się jacyś Francuzi, którzy jechali na farmę w środku krainy nigdzie, ale - zgodnie z ich zeznaniami - nie było tam dookoła infrastruktury, więc zdecydowałem, że odpadam (dla mnie jedyną szansą była podróż od stacji do stacji, musiałem mieć dostęp do ludzi i wody), że wracam do Bena, mojego gospodarza z kołcza. Chciałem przegrupować oddziały i dobić do netu, żeby opracować alternatywne plany - czekał na mnie świeży bilet do Timoru Wschodniego, więc czas na relokację był ograniczony, nie mogłem sobie pozwolić na poważne opóźnienia.

Drugiego dnia postanowiłem podjąć próbę, bladym zatem świtem uderzyłem w to samo miejsce, gdzie lokalni ludkowie już mnie po ryju rozpoznawali. Został mi jeszcze jakiś kilometr, może dwa, do odpowiedniego stanowiska stopowego, bujałem poboczem drogi, odwracam się, patrzę, a tam na horyzoncie miga coś na biało-czerwono. Jakieś płótno nad samochodem. Musi polski, musi rodak! Macham po polsku zawzięcie - pierwszy, zauważ, samochód, na który macham - i co? No i zatrzymał się na półnielegalu, na jakimś skrzyżowaniu, w pół na drodze. Piękny, biały, mój stop, wypełniony po uszy polakami, dwoma zajebistymi gośćmi, którzy nieźle mi pomogli o poranku, usuwając ostatnie załogi frustracji, ocierając łzy z dnia poprzedniego. A ich pomoc liczona na czterysta, kilometrów czterysta.

W sumie tego dnia wybujałem 870 kilometrów. Czas uciekał, woda ze mnie parowała, powoli się odwadniałem. Zmieniałem stopy, czekałem tu i ówdzie godzinę, może i dwie. Udało się złapać kila postaci, nawet dwie laseczki - jaki to świat mały - z którymi byłem na organizowanym wyjeździe do Uluru, a które w pędzie rozpoznały moją zarośniętą gębę na drodze. Na zakończenie dnia dopadłem gościa, który wchodził do sklepu na stacji benzynowej i rozpocząłem swoje standardowe podchody, a gdzie, a kiedy, a może jednak, jestem przecież joginem, na pewno się zmieszczę, mogę stać na głowie. Gość mówi, że nie ma mowy, jest diabelnie zmęczony, bo od 3 rano, że jedzie tylko 50 kilometrów na północ i nic z tego. Odszedłem zatem na swoje stanowisko (zadanie zostało wypełnione, ziarno zasiane - ludek miał swój czas na przemyślenia, a ja miałem swoją szansę), machnęliśmy sobie jeszcze kurtuazyjnie na pożegnanie jak mnie mijał po zakończeniu swoich spraw na stacji. Po pięciu minutach wraca jak opętany, zawraca skacząc terenówką po poboczu i mówi - jadę jednak 150 km, wbijaj. No to wbiłem. I to była dość szaleńcza jazda. Zasypialiśmy nad kierownicą, ja i on; ja próbując go dobudzić, choć znużony podróżą, on od trzeciej przecież, więc powoli bez kontaktu. W większym przypływie świadomości kolo otworzył piwo, którego smak zapamiętam do dni ostatnich - od dawna piwa nie piłem, a na odwodnione, dobrze odparowane kości działało wspaniale. Więc piliśmy to piwo, ożywieni nieco, rozmawiając o futbolu, kangurach, autochtonach, dzieciach (ma trójkę) i polityce. A potem znowu zasypialiśmy, podróż przez Śnienie. Podróż w ciemnościach nocy. Podróż po prostej jak drut drodze. Podróż wzdłuż wraków samochodów, którym nie udało się powstrzymać od snu. I tak z 50 zrobiło się 350. Kilometrów się zrobiło. Potem stacja benzynowa, szybkie pożegnanie, jesteśmy kumplami, nawet dostałem ciacho wypełnione wołowiną - jak to obszarpaniec, dziwak z pobocza drogi, któremu warto co nieco pomóc.

Spałem nieopodal stacji, w buszu. Przyznam, że bałem się węży i wszelkiego innego paskudztwa, które tylko czekało w trawie, żeby mnie dopaść i ukąsić zamieniając w całkiem nieżywego, ale obyło się bez takich niespodzianek. Aha, warto również wspomnieć, że ciężkawo się śpi samotnie w buszu po opowieściach przewodnika, o których pisałem onegdaj. Ta wiedza bywa niewygodna, kiedy gaśnie światło.

Mijały dni, na krótkim dystansie, zaczepiając ludzi na stacjach benzynowych, zmieniałem stopy. W pewnym momencie podeszła do mnie starsza pani i spytała, czy zabijam ludzi. Potem pogadała ze swoim mężem i wpuścili mnie do swojego świata. Na początku byli diabelnie nieufni, rozkręcali się powoli. Ale pod koniec naszej podróży usta im się nie zamykały - pokazywali mi drzewa, opowiadali o żyjących tutaj zwierzętach, ludziach. Trochę o historii. Było miło, nastąpiło bezbolesne zderzenie dwóch światów. Mam nadzieję, że otwarłem u nich jakieś okno. Okno, przez które od czasu do czasu wpuszczą nowego stopera czekającego na poboczu.
Wreszcie złapałem trójkę Niemców, młodzież, na których natknąłem się w okolicach ciepłych źródeł, jakieś 400 km od celu. Siedziałem nad wodą i tak jakoś wyszło od słowa do słowa. A gdzie jedziesz, a jaki plan. Spoko, możesz do nas dołączyć, mamy zapakowany samochód, ale się pomieścimy. I tak spędziłem z nimi dwa dni podróżując po lokalnych atrakcjach.

Na zakończenie - jakieś 150 kilometrów - zabrała mnie pewna pani, hippiska sprzed lat, która z niejednego pieca chleb jadła. I miodu pokosztowała. Stałem w środku pustkowia, poza główną trasą, tylko osoba jej pokroju, w zupełnym luzie, mogła się tam zatrzymać. Gdyby nie ona, maszerowałbym do głównej drogi jakieś cztery godziny. Ale udało się. O dziesiątej rano dobiłem do Darwin. Skoczyłem do muzeum, zrobiłem ostatnie zakupy i wbiłem na kołcza, skąd kończę nadawać i zaczynam się pakować. Jutro samolot do Dili, nowy rozdział czas pisać, zmieniam krąg kulturowy.