Melbourne
A w Melbourne pada jak diabli.
Dni dżdżyste, wypełnione mgłą, która przesłania najwyższe piętra niezbyt licznych wieżowców. Miasto jest na pierwszy rzut oka przestronne, rozwleczone i dość niskopienne. Tuż obok centrum dominują budynki (kamieniczki?) jedno, dwupiętrowe, wielokondygnacyjne mrowiska mieszkalno-korporacyjne występują, ale nie tworzą jakoś szczególnie dużych stad. A teraz będzie ciekawostka. Z tego co mi powiedział ostatni kierowca podczas stopa, w okolicach Melbourne mieszka jakieś 20% populacji całej Australii. To by dawało całkiem dobry wynik - mniej więcej tak jakby w naszej stolycy mieszkało 8 milionów ludzi.
Jak zwykle poświęciłem cały swój czas na bujanie się od rana do wieczora po mieście, odwiedzaniu muzeów i różnych wydarzeń kulturalnych. Było miło. Tak swoją drogą podczas tej podróży wprowadziłem nową formułę zwiedzania. Nazwijmy ją roboczo mudżogiem. Czymże jest rzeczony mudżog? To zwiedzanie lokalnych muzeów połączone z joggingiem pomiędzy nimi. Taka nowa forma aktywności fizyczno-intelektualnej. Turystyczna kuchnia fusion, muzealny i mniej krwawy odpowiednich szachoboksu.
Podczas mojego dwudniowego pobytu odwiedziłem wszystko co sklasyfikowałem jako warte uwagi.
Skoncentrowałem się przede wszystkim na galeriach i muzeach. Pewnego wieczoru udało mi się załapać na wernisaż wystawy pewnej aborygenki połączonej z prezentacją tańca. Skończył się tydzień kultury ludów autochtonicznych, a jego refleksy tu i ówdzie jeszcze się pojawiają. Najbardziej jednak kształcąca była wizyta w zatłoczonym do granic przyzwoitości akwarium, oceanarium, czy jakmutam. Po pierwsze dowiedziałem się, że wyrzuciłem kasę w błoto, bo podczas wizyty uświadomiłem sobie, że ryby wszelkiej maści - o ile nie leżą na moim talerzu - zupełnie mnie nie interesują, po drugie zrozumiałem, że mój gawiedziowstręt podczas samotnej podróży wzrósł po trzykroć po 72 procent. Tak to już bywa - staję się samotnikiem i wolę góry, namiot i śnieg od rozwrzeszczanego tłumu piszczącego na widok każdej płaszczki.
Reasumując. Miasto wydaje się być dość ciekawe, jednak nie udało mi się wkręcić w jego atmosferę. Zmęczenie zapewne zaczęło odgrywać na tym etapie rolę - bowiem miastu nie mam absolutnie nic do zarzucenia.
Dni dżdżyste, wypełnione mgłą, która przesłania najwyższe piętra niezbyt licznych wieżowców. Miasto jest na pierwszy rzut oka przestronne, rozwleczone i dość niskopienne. Tuż obok centrum dominują budynki (kamieniczki?) jedno, dwupiętrowe, wielokondygnacyjne mrowiska mieszkalno-korporacyjne występują, ale nie tworzą jakoś szczególnie dużych stad. A teraz będzie ciekawostka. Z tego co mi powiedział ostatni kierowca podczas stopa, w okolicach Melbourne mieszka jakieś 20% populacji całej Australii. To by dawało całkiem dobry wynik - mniej więcej tak jakby w naszej stolycy mieszkało 8 milionów ludzi.
Jak zwykle poświęciłem cały swój czas na bujanie się od rana do wieczora po mieście, odwiedzaniu muzeów i różnych wydarzeń kulturalnych. Było miło. Tak swoją drogą podczas tej podróży wprowadziłem nową formułę zwiedzania. Nazwijmy ją roboczo mudżogiem. Czymże jest rzeczony mudżog? To zwiedzanie lokalnych muzeów połączone z joggingiem pomiędzy nimi. Taka nowa forma aktywności fizyczno-intelektualnej. Turystyczna kuchnia fusion, muzealny i mniej krwawy odpowiednich szachoboksu.
Podczas mojego dwudniowego pobytu odwiedziłem wszystko co sklasyfikowałem jako warte uwagi.
Skoncentrowałem się przede wszystkim na galeriach i muzeach. Pewnego wieczoru udało mi się załapać na wernisaż wystawy pewnej aborygenki połączonej z prezentacją tańca. Skończył się tydzień kultury ludów autochtonicznych, a jego refleksy tu i ówdzie jeszcze się pojawiają. Najbardziej jednak kształcąca była wizyta w zatłoczonym do granic przyzwoitości akwarium, oceanarium, czy jakmutam. Po pierwsze dowiedziałem się, że wyrzuciłem kasę w błoto, bo podczas wizyty uświadomiłem sobie, że ryby wszelkiej maści - o ile nie leżą na moim talerzu - zupełnie mnie nie interesują, po drugie zrozumiałem, że mój gawiedziowstręt podczas samotnej podróży wzrósł po trzykroć po 72 procent. Tak to już bywa - staję się samotnikiem i wolę góry, namiot i śnieg od rozwrzeszczanego tłumu piszczącego na widok każdej płaszczki.
Reasumując. Miasto wydaje się być dość ciekawe, jednak nie udało mi się wkręcić w jego atmosferę. Zmęczenie zapewne zaczęło odgrywać na tym etapie rolę - bowiem miastu nie mam absolutnie nic do zarzucenia.