Góry Śnieżne - powrót

Miałem kłopoty. 

Nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem. Skończył się dzień pełen chmur, wiatru, mokrego, topniejącego śniegu. Dzień szukania źle oznaczonego szlaku po minimalnych oznakach - stare ślady, ledwie widoczne we mgle cechy charakterystyczne terenu, mapa, kompas. Dzień deprywacyjnego, samotnego marszu w czarno-białym świecie kamieni i chmur. Musiałem szukać miejsca na nocleg - zszedłem z grani i wśród dominujących skosów znalazłem całkiem przyjazne miejsce, na którym wykopałem w miarę równą jamę na namiot. Rozbijałem się przemoczony, zmęczony, drżący z zimna. Ciepło poczułem po zmianie ciuchów na suche, schowane w nieprzemakalnych workach wewnątrz plecaka. Tymczasem na zewnątrz rozpętało się piekło. Duło, waliło śniegiem. W przeciągu dwóch godzin przysypało mi namiot do połowy. Zacząłem się obawiać, czy ściany wytrzymają pod naporem śniegu. Jeśli mój dom runie, to mam poważne problemy. W nocy i w tej ciężkiej mgle nie mam szans na wyjście.

Najgorsze jest czekanie. Noc przed próbą wyrwania się ze szponów białej śmierci była bardzo długa, bo okraszona dużym znakiem zapytania. Wszystko zależało od pogody następnego dnia. Czy będzie widoczność? Czy jestem we właściwej dolinie, czy dobrze oszacowałem swoją pozycję? Czy znajdę trasę na dół? Czy lepiej iść na górę, czy w dół? Czy dolina podcięta jest turniami? Czy...?

Siedziałem nad mapą z kompasem i analizowałem znikome dane. Musiałem określić jak najdokładniej swoją bieżącą pozycję i ustalić możliwe plany ewakuacji na następny dzień. Od tego wszystko zależało - jeśli pomyliłem doliny, to nie znajdę wyjścia, zwiedziony mgłą pójdę w złą stronę, a to oznacza kolejną noc w namiocie. Po jakimś czasie udało mi się na postawie szczątkowych danych, którymi dysponowałem, ustalić z pewną dozą prawdopodobieństwa miejsce mojego pobytu. Na tej podstawie uknułem gryplan na poranek. Potem dokładne przygotowania. O niczym nie zapomnieć - mapa, kompas, wysokokaloryczne żarcie; poukładać to we właściwych, łatwo dostępnych kieszeniach, bo tam, za namiotem, w tym piekiełku, nie będzie łatwo tego szukać. Zgrabiałe od zimna palce ledwo sobie radzą z kijkami, a co dopiero z otwieraniem plecaka i szukaniem rzeczy w pomniejszych zakamarkach... Potem próbowałem czytać, ale nie za bardzo mi to szło, więc wyłączyłem światło i poszedłem spać.

Namiot po nocnym opadzie śniegu
Obudziłem się o 4:30 i zacząłem powoli przygotowywać się do wyjścia. Na początek złe wiadomości - dalej padało jak diabli, a połowa mojego namiotu zniknęła pod kilkudziesięcioma kilogramami śniegu. Musiałem zatem iść. Po pierwsze miałem coraz mniej suchych rzeczy potrzebnych do przetrwania zimowej nocy pod namiotem, po drugie nie było żadnych szans na utrzymanie tego stanowiska. Jeszcze pół dnia i namiot złożyłby się pod zwałami śniegu nie pytając mnie o zdanie. Żeby nie było niejasności, mój namiot powinien wyglądać nieco inaczej, w pełnej okazałości widać go na drugiej prezentowanej fotce.

Namiot w pełnej okazałości
Ubrałem rzeczy z dnia poprzedniego - a zatem mokre na wylot. Suchych nie było sensu, bo i tak po pierwszych piętnastu minutach zostałyby przemoczone, poza tym postanowiłem zostawić sobie żelazny zapas suchego ciucha (ostatnia zmiana) na wypadek niepowodzenia dzisiejszej misji. Potem próba wyjścia z namiotu i rekonesans. Jest źle, poza moją norą huraganowy wiatr błyskawicznie wyziębia i swoją siłą kładzie mnie na plecy, a śnieg wiejący prosto w oczy oślepia. Trudno, klamka zapadła - podczas ubierania się przemoczyłem materac, więc nie ma sensu siedzieć w wilgoci (woda odbiera błyskawicznie energię). Samo odkopywanie namiotu zajęło mi pół godziny. Potem próba ataku w górę, do miejsca, gdzie powinien być szlak. Piętnaście minut orki i... Do stu tysięcy diabłów, NIE MAM SZANS! Za mocno duje, prawie mnie przewraca, choć jestem przyciśnięty do matki ziemi ciężkim plecakiem. Szybka realizacja planu beta - bujamy bez szlaku w dolinę, na azymut, byle szybciej schować się za jakiś stok, byle uciec od tego ogłuszającego wiatru.

I tutaj rozpoczął się jakże długi - subiektywnie długi - exodus w stronę cywilizacji. Podczas mojej wędrówki walczyłem z silnym (choć nie tak bestialskim jak na stokach powyżej) wiatrem, orałem w głębokim, świeżym śniegu zapadając się po kolana, biodra, czasem głębiej, wpadałem w ukryte pod śniegiem potoczki zamieniając swoje stopy w dwa zlodowaciałe kołki. Ciągle analizowałem - szukałem we mgle wszelkich widocznych cech charakterystycznych terenu, próbowałem odnaleźć to na przemoczonej mapie schowanej za pazuchą. Choć miałem bilet w jedną stronę, szedłem przed siebie. Ryzykowałem - wszak nie wiedziałem, czy aby na pewno jestem we właściwym miejscu. Niepewność nie dodaje otuchy, ale musiałem zachować absolutny spokój, nie biegać, zwalniać w miejscach podejrzanych, żeby nie pokręcić nóg na ukrytych pod śniegiem kamieniach, szukać, szukać, szukać. To nie był czas na myślenie, to był czas na działanie i pełną koncentrację na misji. Myślenie o tym co będzie, co było, pozostawało w tle, na drugim planie. A miałem o czym myśleć… 

Po kilku jakże długich godzinach coś zamajaczyło przede mną we mgle, mały, zbyt regularny jak na wytwór przyrody obiekt. Ej! To przecież mogą być te ruiny, zaznaczone na mapie! Jeszcze nie czas na radość, jeszcze chwila, jeszcze parę kroków. Tak! Za tym widzę wstęgę szlaku, o moi bogowie, dotarłem na miejsce! Cieszyłem się jak dziecko. Najgorsze jednak są ostatnie kroki. Do trasy widocznej w oddali dotarłem po prawie godzinie. Zważywszy na okoliczności - niezwykle długiej godzinie.
Potem przedarłem się przez wezbraną rzekę zbierając ostatnie litry lodowatej wody do butów, wybiegłem na przełęcz, na której zaczynała się droga do najbliższej zamieszkałej miejscowości i wszedłem do stojącej tam toalety, żeby sprawdzić w jakim stanie są moje nogi – nie czułem za bardzo palców, więc byłem dość mocno zmartwiony. Jak zdjąłem buty usłyszałem dźwięk silnika za drzwiami. To chyba jedyny samochód, który przyjeżdża tutaj w taką kurniawę! Błyskawicznie wbiłem się w mokrą skórę i wybiegłem na drogę, ale przybysz ruszył tuż przede mną, powoli odjechał, pokazał m tylne światła. Biegłem za nim, machałem rękami w niemym, bo zagłuszonym przez wiatr, krzyku, ale pojechał… Zostawił mnie tutaj skazując na dziesięciokilometrowy marsz do najbliższej wioski… Cóż mi pozostało, wróciłem do budynku, stopy okazały się mocno wyziębione, prawie sparaliżowane, ale całe i działające. Zatem wykręciłem skarpetki, opakowałem się w swoje przeciwdeszowowiatrowe zbroje i ruszyłem prawie truchtem w stronę ciepła. Nie wiem ile minęło czasu, działałem automatycznie. Tymczasem wiatr nie odpuszczał, tu i ówdzie mnie kładł, oślepiał, czasem się chował za zbocze, tylko po to, żeby za chwilę z furią ponownie zaatakować. Ale nie było już niebezpieczeństwa, teraz to tylko powolna orka do cywilizacji. 'Ciekawe ile zostało kilometrów? Ej, a niby na co mi ta wiedza potrzebna? Jedyne co mi naprawdę potrzebne to jakiś samochód...' I dokładnie w tym momencie, dokładnie kiedy o tym pomyślałem, coś bezdźwięcznie mnie wymija, zatrzymuje się, otwiera się okno i niezwykle zdziwiony starszy pyta tę dziwną kreaturę, zupełnie przemoczoną, ze śniegiem na twarzy, soplami wiszącymi na brodzie:  'W porządku?'. 

Nazywając rzeczy po imieniu - ledwo wyniosłem stamtąd swoje życie. Gdyby zawiodła mnie intuicja w ustalaniu lokalizacji na podstawie minimalnych zwiastunów, miałbym niezgorszy problem. Ale udało się, byłem sprzętowo dobrze przygotowany, dobrze rozłożyłem siły i udała mi się nawigacja w  trudnych dla mnie warunkach. A podczas przygody dużo miałem czasu na przemyślenia w obliczu bardzo niewiadomej przyszłości. To ciekawe doświadczenie.
Bilans strat? Chwilowy brak czucia w końcówkach palców lewej ręki - takie delikatne ścierpnięcie. Minie, zebrałem już podobne kontuzje tu i ówdzie.

Tak, to była przygoda co się zowie. Teraz chyba trzeba zwolnić, biegam na wysokich obrotach od czterech miesięcy. To długo, bardzo długo – gdzieś tam przecież są moje limity...