Nie wszedłem na Uluru

Zaiste, nie wszedłem na Uluru. Aborygeni proszą, żeby nie wchodzić na ich świętą górę.

Decyzja, że nie wchodzę na Uluru była jednym z trudniejszych szczytów, które musiałem zdobyć podczas tej imprezy. Przecież mnie wodziło na pokuszenie - wszak łażę po górach od ćwierćwiecza (albo i dłużej) zatem zdobycie takiej nietypowej formacji skalnej kusi, oj, kusi.

Z tego co mówił nam przewodnik, około 30% turystów odwiedzających Uluru wychodzi na szczyt. Rząd Australii na to pozwala, bo uważa, że to jedyny powód, dla którego ludzie tam przyjeżdżają. Z naszej grupy nie zdecydował się nikt. Ale w hostelach spotkałem wielu, którzy tam poszli.

W lokalnym centrum kultury Aborygenów jest pewna książka - ciekawostka przyrodnicza zwana Sorry book - zawierająca listy z całego świata od ludzi, którzy zabrali coś ze świętej góry, na ten przykład kamień albo piasek i w ich życiu zaczęły się dziać dziwne, zdecydowanie smutne rzeczy. W listach zwracali zabrane przedmioty i prosili o odłożenie ich na miejsce. Były również listy z przeprosinami za wyjście na górę.

Żeby dać wam obraz jak to tutaj wygląda z odległościami - żeby dotrzeć do lokalnych atrakcji w przeciągu trzydniowej imprezy przejechaliśmy 1500 kilometrów. Tak, pojęcie 'rzut kamieniem' ma tutaj zupełnie inne znaczenie.